Nim wyszła, spojrzała przez okiennice. Mgła zasłoniła cały widok na dolinę, z bieli wyłaniał się tylko drewniany mostek nad rozpadliną i brzeg skał. Gdzieś tam, zaraz przy strumyku sączącym się w dół, biegła na wpół zarośnięta kamienna ścieżka prowadząca do Tiry. Deszcz ożywił zieleń mchu i czerń błota pod szarą ścianą klasztoru, skapywał po sinych kapeluszach grzybów, niósł surowy zapach kory drzew. Przesłonięty krajobraz niepokoił, zimno zniechęcało do podróży, ale Anna wiedziała, że jeszcze dziś odjedzie.
Słońce jeszcze nie wzeszło, gdy razem z pozostałymi kapłankami usiadła w głównej sali, czekając, aż garnek z dymiącą kaszą dotrze w mroku pod ciężkim sklepieniem monasterii wszystkie wyglądały tak samo. Siedzące obok kobiety krzywo zmierzyły zabłocone buty czarodziejki i niepoczesane loki zbite w kołtuny. Anna westchnęła, nasypując na dno naczynia napęczniałe wodą ziarna gryki, oszczędnie omaszczone tłuszczem.
Jadła powoli, ignorując modlące się kobiety. Niektóre z czcią dziękowały Yetunie za pożywienie, inne mamrotały coś pod nosem, gotowe pożreć miskę kaszy niczym wygłodniałe wilki, jeszcze inne martwo wpatrywały się w ściany. Jesień była dla nich początkiem oderwania się od rzeczywistości, czasem modlitw i postu, gdy tęsknota za światem na zewnątrz wdzierała się w ich szarą codzienność. Miały tylko siebie nawzajem, przypadkowe kobiety połączone beznadziejnym wyborem, których dokonał za nie ktoś inny.
— Dziękujemy Pani, za twą łaskę nad nami, żeś ochroniła plony nasze przed gniewem Harana, głodem i chorobą — szeptała Iloya, gdy pozostałe kapłanki własnymi słowami dziękowały za pożywienie. Każda z nich modliła się innymi słowami i tylko wtedy korytarzami monasterii niosły się echa ludzkich głosów. Zwykle tylko szemranie wiatru niosło się od drzwi do drzwi, jako namiastka mowy.
A potem zamilkły, przerywając ciszę mlaskaniem, przełykaniem i kaszlem. Czekał je dzień wypełniony różnymi, nudnymi obowiązkami, nie ociągały się ani chwili, by tylko jak najszybciej znów się położyć i o wszystkim zapomnieć. Anna zaś się nie śpieszyła, zwlekała, aż wszystkie poza przełożoną opuszczą refektarz. Zgodnie z przypuszczeniami, ogolona na mężczyznę starsza kobieta, przełożona kapłanek, przysiadła się do czarodziejki gdy tylko ostatnia osoba przekroczyła próg drzwi.
— Iloya mówiła mi, że czujesz się już lepiej — powiedziała wreszcie, omiatając wzrokiem zagojone rany na twarzy czarodziejki. Postawiła obok miski kubek, z którego nieśmiało wydobywał się zapach alkoholu i znów przemówiła.
— Dziś zapieczętuję bramę — dodała, gładząc porysowaną krawędź sosnowego stołu. — Zapieczętowana brama oznacza, że do ponownego nadejścia Yetuny, nikt nie wejdzie, ani nie opuści murów klasztoru, nawet pielgrzym.
Anna milczała, popijając posiłek rozcieńczonym w wodzie winem. Czekała, aż przełożona zaoferuje coś, co od razu chciała odrzucić.
— Zaraniec lada chwila zamarznie. Możesz przeczekać u nas zimę, zajęcia dla ciebie nie braknie — dodała, gładząc pomarszczone ręce.
— Nie mogę zostać — odpowiedział Anna, odsuwając miskę od siebie. — Zakon jest zbyt blisko stolicy, nie problem konno dostać się do Tiry nawet zimą, ani sforsować bram zakonu.
— A więc jednak Iloya miała rację… — mruknęła przełożona Marvid, gotowa grać w grę czarodziejki. — Ścigają cię paladyni.
Bez dalszych słów, Anna wstała od stołu i skierowała się ku drzwiom. Marvid podążyła za nią, jak matka za niesforną córką.
— Do pogórza się już nie dostaniesz. Przejścia zalewa woda, a za kilka dni zasypie je śnieg.
—Na wschodzie zawsze trzeba ludzi. Dajcie mi lepiej coś na drogę, a nie róbcie ze mnie kapłanki. Wyjeżdżam jeszcze przed południem.
I faktycznie do południa czarodziejka była gotowa opuścić zakon. Zapasowe ubranie, kilka monet i suszone owoce spakowała do porządnej skórzanej sakwy, którą dostała od Iloyi, podobnie jak stary sztylet i ciepły płaszcz.. Nie zauważyła tylko zwitka papieru, wciśniętego przez Iloię pomiędzy fałdy ubrania.
Przełożona na pożegnanie poczęstowała ją grzanym winem i kawałkiem wędzonego mięsa z serem. A potem nikt już jej nie zatrzymywał, nikt już więcej nie nalegał, by została. Leczenie czarodziejki i tak wystarczająco nadwyrężyło zapasy kapłanek, a jej pogardliwy stosunek do Yetuny w niczym nie pomagał. Przełożona Mavid i kilka kapłanek czekały już przy bramie, gotowe odprowadzić ją modlitwą. O mur oparty był poczerniały kloc drewna, zapewne służący za zasuwę bramy.
— Strumień zaprowadzi cię prosto do Tiry. — powiedziała Mavid, zatrzymując się na moście. — Nie lękaj się drzew ani zwierząt, będą one strzec cię aż do murów miasta. Yetuna ma cię w opiece, moje dziecko. Verfed ernar, Revenna Satill — powiedziała wreszcie, całując Annę w czoło.
Czarodziejka bez żalu przekroczyła most i zniknęła w mgle. Zawiasy zaskrzypiały i wielkie skrzydła bramy uderzyły o ramę, w której się zatrzymały. Monasteria została zapieczętowana, a Anna nie miała już miejsca, do którego mogłaby wrócić. Ledwie uszła kilka kroków, a zatrzymała się, słysząc krzyk jakieś kobiety. Czekała jeszcze przez chwilę, a potem zawróciła, niesiona dziwnym przeczuciem. Przemknęło jej przez myśl, że zasuwa mogła spaść na którąś z kapłanek, gdy ją podnosiły. Gdy zabrzmiał dzwon, a echo poniosło się w dół doliny wierzchołkami drzew, aż do murów Tiry, zatrzymała się przed mostem, patrząc na otwartą szeroko bramę.
Za murem rżały konie, gdy grupa mężczyzn z wyprowadzała na podwórze spanikowane kapłanki. Mieli w rękach stal, na piersi złoty znak oddziału Sterna. Pomiędzy szarymi szatami mrugnęła czupryna Iloi, przepychającej się z silniejszym napastnikiem. Mężczyźni rzucali kobiety w błoto, szukając swojej ofiary. Gęsi wybiegły z przybudowanej do klasztoru zagrody razem ze spłoszonym siwkiem przełożonej. Za nimi wypadła staruszka, popchnięta przez oszpeconego bliznami przywódcę oddziału, dzierżącego połyskujący posoką miecz.
Czarodziejka nie czekała dłużej i wskoczyła na grzbiet klaczy. Przez ułamek sekundy wpatrywała się w rzeź modlących się na kolanach kobiet. Paladyni natychmiast usłyszeli nerwowe dreptanie konia.
A potem zauważyli i ją.
Słońce jeszcze nie wzeszło, gdy razem z pozostałymi kapłankami usiadła w głównej sali, czekając, aż garnek z dymiącą kaszą dotrze w mroku pod ciężkim sklepieniem monasterii wszystkie wyglądały tak samo. Siedzące obok kobiety krzywo zmierzyły zabłocone buty czarodziejki i niepoczesane loki zbite w kołtuny. Anna westchnęła, nasypując na dno naczynia napęczniałe wodą ziarna gryki, oszczędnie omaszczone tłuszczem.
Jadła powoli, ignorując modlące się kobiety. Niektóre z czcią dziękowały Yetunie za pożywienie, inne mamrotały coś pod nosem, gotowe pożreć miskę kaszy niczym wygłodniałe wilki, jeszcze inne martwo wpatrywały się w ściany. Jesień była dla nich początkiem oderwania się od rzeczywistości, czasem modlitw i postu, gdy tęsknota za światem na zewnątrz wdzierała się w ich szarą codzienność. Miały tylko siebie nawzajem, przypadkowe kobiety połączone beznadziejnym wyborem, których dokonał za nie ktoś inny.
— Dziękujemy Pani, za twą łaskę nad nami, żeś ochroniła plony nasze przed gniewem Harana, głodem i chorobą — szeptała Iloya, gdy pozostałe kapłanki własnymi słowami dziękowały za pożywienie. Każda z nich modliła się innymi słowami i tylko wtedy korytarzami monasterii niosły się echa ludzkich głosów. Zwykle tylko szemranie wiatru niosło się od drzwi do drzwi, jako namiastka mowy.
A potem zamilkły, przerywając ciszę mlaskaniem, przełykaniem i kaszlem. Czekał je dzień wypełniony różnymi, nudnymi obowiązkami, nie ociągały się ani chwili, by tylko jak najszybciej znów się położyć i o wszystkim zapomnieć. Anna zaś się nie śpieszyła, zwlekała, aż wszystkie poza przełożoną opuszczą refektarz. Zgodnie z przypuszczeniami, ogolona na mężczyznę starsza kobieta, przełożona kapłanek, przysiadła się do czarodziejki gdy tylko ostatnia osoba przekroczyła próg drzwi.
— Iloya mówiła mi, że czujesz się już lepiej — powiedziała wreszcie, omiatając wzrokiem zagojone rany na twarzy czarodziejki. Postawiła obok miski kubek, z którego nieśmiało wydobywał się zapach alkoholu i znów przemówiła.
— Dziś zapieczętuję bramę — dodała, gładząc porysowaną krawędź sosnowego stołu. — Zapieczętowana brama oznacza, że do ponownego nadejścia Yetuny, nikt nie wejdzie, ani nie opuści murów klasztoru, nawet pielgrzym.
Anna milczała, popijając posiłek rozcieńczonym w wodzie winem. Czekała, aż przełożona zaoferuje coś, co od razu chciała odrzucić.
— Zaraniec lada chwila zamarznie. Możesz przeczekać u nas zimę, zajęcia dla ciebie nie braknie — dodała, gładząc pomarszczone ręce.
— Nie mogę zostać — odpowiedział Anna, odsuwając miskę od siebie. — Zakon jest zbyt blisko stolicy, nie problem konno dostać się do Tiry nawet zimą, ani sforsować bram zakonu.
— A więc jednak Iloya miała rację… — mruknęła przełożona Marvid, gotowa grać w grę czarodziejki. — Ścigają cię paladyni.
Bez dalszych słów, Anna wstała od stołu i skierowała się ku drzwiom. Marvid podążyła za nią, jak matka za niesforną córką.
— Do pogórza się już nie dostaniesz. Przejścia zalewa woda, a za kilka dni zasypie je śnieg.
—Na wschodzie zawsze trzeba ludzi. Dajcie mi lepiej coś na drogę, a nie róbcie ze mnie kapłanki. Wyjeżdżam jeszcze przed południem.
I faktycznie do południa czarodziejka była gotowa opuścić zakon. Zapasowe ubranie, kilka monet i suszone owoce spakowała do porządnej skórzanej sakwy, którą dostała od Iloyi, podobnie jak stary sztylet i ciepły płaszcz.. Nie zauważyła tylko zwitka papieru, wciśniętego przez Iloię pomiędzy fałdy ubrania.
Przełożona na pożegnanie poczęstowała ją grzanym winem i kawałkiem wędzonego mięsa z serem. A potem nikt już jej nie zatrzymywał, nikt już więcej nie nalegał, by została. Leczenie czarodziejki i tak wystarczająco nadwyrężyło zapasy kapłanek, a jej pogardliwy stosunek do Yetuny w niczym nie pomagał. Przełożona Mavid i kilka kapłanek czekały już przy bramie, gotowe odprowadzić ją modlitwą. O mur oparty był poczerniały kloc drewna, zapewne służący za zasuwę bramy.
— Strumień zaprowadzi cię prosto do Tiry. — powiedziała Mavid, zatrzymując się na moście. — Nie lękaj się drzew ani zwierząt, będą one strzec cię aż do murów miasta. Yetuna ma cię w opiece, moje dziecko. Verfed ernar, Revenna Satill — powiedziała wreszcie, całując Annę w czoło.
Czarodziejka bez żalu przekroczyła most i zniknęła w mgle. Zawiasy zaskrzypiały i wielkie skrzydła bramy uderzyły o ramę, w której się zatrzymały. Monasteria została zapieczętowana, a Anna nie miała już miejsca, do którego mogłaby wrócić. Ledwie uszła kilka kroków, a zatrzymała się, słysząc krzyk jakieś kobiety. Czekała jeszcze przez chwilę, a potem zawróciła, niesiona dziwnym przeczuciem. Przemknęło jej przez myśl, że zasuwa mogła spaść na którąś z kapłanek, gdy ją podnosiły. Gdy zabrzmiał dzwon, a echo poniosło się w dół doliny wierzchołkami drzew, aż do murów Tiry, zatrzymała się przed mostem, patrząc na otwartą szeroko bramę.
Za murem rżały konie, gdy grupa mężczyzn z wyprowadzała na podwórze spanikowane kapłanki. Mieli w rękach stal, na piersi złoty znak oddziału Sterna. Pomiędzy szarymi szatami mrugnęła czupryna Iloi, przepychającej się z silniejszym napastnikiem. Mężczyźni rzucali kobiety w błoto, szukając swojej ofiary. Gęsi wybiegły z przybudowanej do klasztoru zagrody razem ze spłoszonym siwkiem przełożonej. Za nimi wypadła staruszka, popchnięta przez oszpeconego bliznami przywódcę oddziału, dzierżącego połyskujący posoką miecz.
Czarodziejka nie czekała dłużej i wskoczyła na grzbiet klaczy. Przez ułamek sekundy wpatrywała się w rzeź modlących się na kolanach kobiet. Paladyni natychmiast usłyszeli nerwowe dreptanie konia.
A potem zauważyli i ją.
Koniec Polowania na Czarownicę, początek kolejnej historii. Revenna ucieka, a dalsze losy Fergusa Fina nie są znane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz