Trzy dni po opuszczeniu Fasterviku, w połowie drogi do Svei, Avijczyka wraz z zachodem słońca zastały ciemne, gęste chmury. Gdy spadł rzęsisty deszcz, nie było cienia wątpliwości — podróż nocą przez nieznane mu loravskie tereny nie wchodziła w grę.
Z przemokniętą szatą klejącą się do wyziębionego ciała, Fáel parł przez ulewę do przodu, w nadziei, że natknie się na jakąkolwiek wioskę, w której użyczą mu choćby miejsca w chlewie. Ale na horyzoncie widniały tylko lasy, zapuszczone łąki i wpół zarośnięta droga, prowadząca gdzieś daleko, być może do Kvarn.
Aż wreszcie kilkanaście kroków od drogi, spomiędzy nagich, posiwiałych chaszczy wysunął się kant dachu starej, drewnianej chaty. Część pokrycia zapadła się do środka, a zwisająca na jednym zawiasie okiennica nie zachęcała do wejścia, ale wszystko wskazywało, że jest to jedyne schronienie w pobliżu.
Faél poprowadził klacz pod zadaszoną przybudówkę obok, szybko zrzucił z niej siodło, a potem podszedł do spróchniałych drzwi i zapukał. Czekał chwilę, rozglądając się wokół jeszcze raz. Nikt nie odpowiadał. Dom wyglądał na opuszczony od lat, jak cała przeklęta okolica.
Wreszcie otworzył drzwi, starając się, by nie rozsypały się na kawałki. Wyjrzał jeszcze na zewnątrz, poczym zamknął je za sobą i zrzucając płaszcz, rozejrzał się po chacie.
Dwa potężne krzesła, skrzynia i łóżko były jednym, co znajdowało się w środku. Roślinność przedzierająca się do środka przez otwarte okna, stare liście i graty walające się po ziemi jedynie potwierdziły przypuszczenia — miejsce było niezamieszkane od lat.
Wiatr napierał, burza nie miała zamiaru wygasnąć. Fáel rozwiesił na jednym z krzeseł swój płaszcz, odpiął pas i odłożył obok, wystarczająco daleko, by nie niepokoić ewentualnego gospodarza, choć wątpił, że taki się pojawi. Nóż schował do buta.
Na szczęście palenisko było osłonięte przed nawałnicą na zewnątrz, a w kącie leżały starannie poukładane szczapy popękanego, lecz co ważniejsze suchego, drewna. Avijczyk bez zastanowienia rozpalił ogień, używając krzesiwa. Wiszącą na zardzewiałym gwoździu płachtą zakrył okno, a gałęziami, które leżały obok przysłonił dziurę w dachu. Na koniec przemiótł podłogę garścią brzozowych gałązek, a potem wyjął z torby suszoną wołowinę i zaczął przeżuwać, starając się nacieszyć schronieniem przed deszczem. Palenisko już po chwili ogrzało całe pomieszczenie i, mimo że jakaś część ciepła uciekała na zewnątrz, ogień przyjemnie rozświetlał szarą ruinę.
Ciepło rozlewające się od płomieni usypiało, łagodziło zmęczenie. W głowie Fáela zamajaczył obraz wysokiej sali w zachodniej części domu, gdzie znajdował się ogromny kominek i szeroka ława przykryta futrami, przy której lubił zasiadać w zimowe dni. Tak, prawie, jak w domu — pomyślał Avijczyk, zasypiając w krześle.
— Pośród moich zwykle mówiono, że niespodziewany gość to zwiastun nieszczęścia, krzywdy i cierpienia. Czy jesteś tego zwiastunem, Faélu Folranie Fögalu?
Avijczyk zerwał się, odruchowo sięgając do buta. Ręka zdrętwiała mu, ledwie muskając rękojeść noża. Wzrok nawet nie wychwycił sylwetki stojącej nieruchomo na drugim końcu pomieszczenia.
— Nie byłbyś w tym domu mile widziany, ale twoje gwiazdy płoną jasno i czeka cię długa droga — powiedział brzmiący męski głos gdzieś z ciemności. — Zostaw nóż, nie będzie ci potrzebny.
Fáel walczył z siłą odpychającą go od broni, ale gdy tylko zrezygnował, odrętwienie zniknęło. Dreszcz przeszył go na wskroś na myśl, że ma do czynienia z kimś, kto posługuje się magią.
Zmrużył wzrok i dostrzegł, że zniszczona rudera zamieniła się w przytulny, choć pustawy domek. Po zawalonym dachu i brudzie nie było śladu. Burza grzmiała gdzieś daleko poza ścianami, tępo i cicho. Wszystko zdawało się pozostać na zewnątrz. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku, zauważył postać mężczyzny, odwróconego tyłem, wyglądającego przez okno. Srebrzysta nić, którą połyskiwały jego szaty, mieniła się w świetle nocy, które wpadało do środka przez otwarte okiennice. Jego rosła sylwetka emanowała jasnym blaskiem. Faél przetarł oczy. Ale wtedy blask zniknął.
— Nie chciałem niepokoić cię panie, ale ta ulewa, a chata wyglądała na opuszczoną… - powiedział Fögal, przerywając. - Skąd znasz moje imię?
— Na stole znajdziesz coś, żeby zaspokoić głód… I pragnienie. Poza tym rozgość się, choć już to chyba zrobiłeś.
Obcy nie drgnął. Dopiero gdy Faél przesunął krzesło do stołu, ten podszedł powoli do paleniska, zabrał drugie i postawił przed oknem. Przez moment Fáelowi mignęła poraniona, zniekształcona twarz. Czy ja go znam? — zapytał siebie Fáel, wbijając wzrok w plecy mężczyzny.
— Nie znasz mnie, ale zapewne o mnie słyszałeś. Ja zaś cię nie znam, wiem tylko kim jesteś i kim byłeś; kim będziesz i co zrobisz — zostaje dla mnie niejasne.
Avijczyk pokiwał głową na znak, że zrozumiał, choć bełkot gospodarza był dla niego całkiem nieskładny i pozbawiony sensu. Dopóki obcy nie zmierzał wyrzucić go z chaty na zbity pysk, Fáel był zdolny wysłuchać wszystkiego, nawet przepowiedni o końcu świata.
Nie zadając więcej pytań, zajął się posiłkiem składającym się z głównie z namoczonych i wygotowanych ziaren pszenicy i suszonych owoców.
— Patrzysz czasem w gwiazdy, Faélu? - zagadnął nagle gospodarz.
Avijczyk poruszył się, zaciskając dłoń na kuflu z grzanym winem.
— Gwiazdy mogą wskazać drogę na morzu, ale poza tym są tylko ozdobą. Nie ma sensu się w nie wpatrywać, jak robi się to dla rozrywki w Castelli, jeśli o to chodzi.
Gospodarz zaśmiał się krótko, bawiąc się czymś na dłoni, zapewne pierścieniem.
— A gdybym ci powiedział, że patrząc w gwiazdy, możesz czytać z nich tak, jak czytasz opowieści z ksiąg?
— To przerysowane określenie… — skomentował Fáel.- Znam takich, którzy chcą przepowiadać z gwiazd, ale oni nie wiedzą nic więcej, niż najgłupsi na tym świecie.
Gospodarz zaprzeczył ruchem głowy.
— Gwiazdy są nieskończonym źródłem historii, której nie ogranicza ani czas, ani przestrzeń.
Faél zamilknął, podważając w duchu poczytalność Loravianina. Ziarna pszenicy ledwo przechodziły mu przez gardło. Nie znał nigdy żadnego czarodzieja, założył więc, że być może oni wszyscy pierniczą takie głupoty.
— Panie gospodarzu, gościsz mnie jak swojego, ale nie poznałem jeszcze twojego imienia. — Powiedział wreszcie, starając się zmienić temat na coś bardziej przyziemnego.
— Możesz nazywać i zwracać się do mnie Mereneth.
— Dziwne imię — skwitował Avijczyk, za późno przyłapując się, że faktycznie powiedział to głos.
— Nie dziwniejsze niż Faél — odparował Mereneth, podrzucając pierścień w powietrze. Przedmiot migotał, cichutko brzęcząc za każdym rzutem.
— Jesteś tutejszy, czy…
— Jestem z daleka. — Przerwał gospodarz, gwałtownie łapiąc pierścień.
Fáel, który jeszcze jako dziecko zjeździł kawał Kontynentu, a nawet odwiedził z ojcem Sarent, za daleki kraj uważał tylko Tirion z jego licznymi, jałowymi wyspami. Lub Larhatan.
— Macie na myśli Sarent czy może wschodnie ziemie Castelli?
Mereneth westchnął.
— Żadne z tych, bo nie ma go na waszych mapach. Istnieje w Aduanie jedna księga, w której nazwano mój dom Lore’æhten.
— Brzmi jak loravski, ale nie potrafię rozszyfrować słów — mruknął Fáel, drapiąc się po karku. Nie miał pojęcia, co mogły oznaczać słowa lore i æhten, z których, jak mu się wydawało, składała się nazwa.
— Lore, to koniec. Æhten znaczy świata.
— Ach… A gdzie właściwie znajduje się to… Lore’æhten?
— Daleko — odparł po raz drugi Mereneth.
Fogal w milczeniu dokończył posiłek i podziękował. Starał się nie dać po sobie znać, że kompletnie nie ma pojęcia, o czym mówi Mereneth. Wtedy gospodarz przysunął swe krzesło do paleniska i gestem zachęcił, żeby Fáel zrobił to samo. Avijczyk dostrzegł wtedy oblicze zupełnie zwykłego mężczyzny, ale doszczętnie wyniszczonego jak gdyby latami choroby.
— Jesteś uczonym? Kronikarzem?
— Nie — odparł Mereneth, odchylając się do tyłu.
— Pustelnikiem? Wygnańcem?
Mężczyzna zaśmiał się krótko.
— Można tak powiedzieć.
Fáel pokiwał głową i zwrócił wzrok ku palenisku, nie potrafiąc patrzeć prosto w twarz gospodarza. Więcej wiedzieć nie chciał.
— Ja… Ja podróżuję, na zachód. Chcę się dostać do stolicy, jak najszybciej.
— Daleka droga cię czeka. Czegóż to szukasz w tej stolicy?
— Przy… Pewnego kupca — uciął Fáel. Znów zbyt wiele wygadałem — skarcił się w myślach, z ulgą widząc, że gospodarza niewiele to obchodzi.
Oboje przez moment milczeli, aż Fáel uniósł wzrok. Przez cały ten czas, gospodarz torturował go swoim zimnym spojrzeniem.
— Powiedziałeś, że jesteś pustelnikiem. Ale pustelnicy przecież nie znają imion ludzi, którzy przypadkiem podróżują przez Loravię, czyż nie?
Mereneth wzruszył ramionami.
— Poznać imię jest prosto, czym innym jest wyczytać przeznaczenie. Unieś swoją głowę i spójrz w niebo.
Faél zmarszczył czoło, ale usłuchał, unosząc wzrok.
Nie było sufitu. Była tylko ziejąca czernią przestrzeń wypełniona migoczącymi punktami i barwnymi obłokami.
— Co widzisz? — spytał jak gdyby nic Mereneth.
— Gwiazdy…
— Widzisz o wiele więcej.
— Jak ty… — usiłował zapytać Fáel, nie mogąc odwrócić wzroku od czerni.
— Tam, najjaśniejsza z nich wszystkich, jest Tesmenika. Dalej, na północ, widzisz umierającą Wennessę. Na zachód, tylko trochę dalej, widać Eothonę. Znasz te gwiazdy. Ale nie wiesz o nich niczego.
Mereneth opowiadał i pokazywał, jak gwiazdy układają się wedle schematów, jak tworzą wzory, które można przetłumaczyć na język przeszłości i teraźniejszości, na język ludzkich losów. A Fáel nie potrafił odwrócić wzroku od wszystkiego, co powoli składało się w sensowną całość.
— Przyszłość. Czy potrafisz odczytać przyszłość? — zapomniawszy o rzeczywistości, Avijczyk pragnął wiedzy, jeszcze więcej. Przyjmował do siebie wszystko, co Mereneth mówił, jak najświętszą prawdę.
— Każde miejsce umożliwia odczytywanie innych aspektów gwiazd. Tutaj przeszłość rysuje się wyraźnie, ale przyszłość jawi się tylko jako barwa…
Faél czuł, jak opada na niego ciężka, niewidzialna masa, przytłacza jego umysł. Jak opada z sił, jednocześnie jego ciało się rozluźnia, a cała niepewność, zdziwienie i lęk gasną, otoczone ciemnością. Nieograniczoną przestrzenią, której światło nie może ogarnąć.
I ciekawość, chęć poznania wszystkich tych jaśniejących punktów z bliska.
— Opowiedz mi, co widzisz — powiedział Mereneth, zamykając oczy i odchylając się w tył.
Avijczyk zmrużył oczy, ale poza gwiazdami i czerwonymi obłokami widział tylko czerń. Nagle, przejrzał przez to wszystko, zdumiony, jak bardzo ślepy był wcześniej. Jego wzrok sięgał nagle dalej, dalej niż wzrok jakiegokolwiek człowieka. Chłód powoli wypełniał jego ciało, chwytał za ręce, ciągnąc jeszcze dalej w otchłań, która nie miała końca.
— Wyrwa, czerwona szczelina rozpościerająca się na niebie jaśniejąca krwistym żarem, przeklęty w Aduanie symbol nadchodzącego nieszczęścia, widziany tylko raz, znany z kronik i najstarszych zapisów. - Fáel sięgnął dalej, mijając rozpryskującą się na setki tysięcy odłamków gwiazdę.
Brnąc przez pustkę, ujrzał gigantyczną chmarę pyłu.
— Nieruchome oko, obserwujące wszechświat, wpół martwe, wpół żywe. Nikt nie zna jego imienia — dodał, spostrzegając, że to nie on sam przemawia własnymi ustami, a robi to nieznajomy.
— A czy widzisz, że za nim, jeszcze dalej, rozpościerają się ramiona innego bytu, którego każda myśl jest jak powolne uderzenie serca. Zapamiętuje wszystko, a jego wzrok sięga nieskończenie daleko, przenikając przez wszystko, co napotka na swej drodze — podpowiedział Mereneth, snując się pomiędzy myślami Avijczyka.
Fáel przemierzał wzrokiem kolejne mile, niezdolny napatrzeć się na świat wypełniony barwnymi smugami i punktami, i złotym piaskiem rozsypanym pomiędzy pulsującymi kulami światła.
Aż wreszcie poczuł, że dotarł do celu. Mijając zimną, ledwie żarzącą się gwiazdę, zanurzył się w gęstym obłoku i chwilę potem dotknął dłonią skutej lodem ziemi. Przed nim wznosiła się strzelista, niezmiernie wysoka budowla. Choć zniszczone, podpierające jej boki kolumny błyskały słabym, srebrzystym światłem spomiędzy pęknięć. Fáel obejrzał się za siebie; nie było nikogo, a widok przysłaniała zimna, niebieskawa mgła. Cóż mógł począć innego, niż wejść przez ziejące czernią, prostokątne wejście?
Przekroczył próg i gdy oczy wreszcie przyzwyczaiły się do mroku, ujrzał schody, ciągnące się bez końca w górę, do przyduszonego światła. Stawiając pierwszy krok na stopniu, wzburzył falę kurzu, pokrywającą wszystko grubą warstwą. Wokół nie było żadnego śladu życia.
W świetle, oplątana tysiącem łańcuchów, wisiała sylwetka czegoś podobnego do człowieka; pośrodku drogi, srebrzysty miecz lśnił blaskiem, pokryty czarną posoką.
Fáel bez namysłu wyciągnął rękę w przód, chcąc musnąć palcami rękojeść broni. Nagłe pociągnięcie w tył strąciło go ze schodów, przez wszystko co widział, z powrotem do tego świata, do Aduanu, do Loravii.
Avijczyk obudził się w opuszczonej chacie sam, a ogień w palenisku dawno wygasł.
— Prodanie, błagam… daj mi cokolwiek — szepnął, czując, jak lodowaty deszcz spływa mu za koszulę, niemiłosiernie ziębiącą ciało.
Fogal przelotnie spojrzał na swoje odbicie w kałuży. Zmęczona, mizerna twarz, sine cienie pod oczami i zaniedbany zarost pasowały do szarej ponurości wschodu. Wierzbowe gałązki uginały się pod naporem wiatru, horyzont ginął we mgle. Gdzieś przeleciały wrony, w krzakach poruszyła się sarna. Surowa woń mokrej ziemi przedzierała się przez chłodne powietrze, mieszając z zapachem końskiej sierści i potu. Martwe, wszystko wydawało się martwe, przynajmniej na zewnątrz.Aż wreszcie kilkanaście kroków od drogi, spomiędzy nagich, posiwiałych chaszczy wysunął się kant dachu starej, drewnianej chaty. Część pokrycia zapadła się do środka, a zwisająca na jednym zawiasie okiennica nie zachęcała do wejścia, ale wszystko wskazywało, że jest to jedyne schronienie w pobliżu.
Faél poprowadził klacz pod zadaszoną przybudówkę obok, szybko zrzucił z niej siodło, a potem podszedł do spróchniałych drzwi i zapukał. Czekał chwilę, rozglądając się wokół jeszcze raz. Nikt nie odpowiadał. Dom wyglądał na opuszczony od lat, jak cała przeklęta okolica.
Wreszcie otworzył drzwi, starając się, by nie rozsypały się na kawałki. Wyjrzał jeszcze na zewnątrz, poczym zamknął je za sobą i zrzucając płaszcz, rozejrzał się po chacie.
Dwa potężne krzesła, skrzynia i łóżko były jednym, co znajdowało się w środku. Roślinność przedzierająca się do środka przez otwarte okna, stare liście i graty walające się po ziemi jedynie potwierdziły przypuszczenia — miejsce było niezamieszkane od lat.
Wiatr napierał, burza nie miała zamiaru wygasnąć. Fáel rozwiesił na jednym z krzeseł swój płaszcz, odpiął pas i odłożył obok, wystarczająco daleko, by nie niepokoić ewentualnego gospodarza, choć wątpił, że taki się pojawi. Nóż schował do buta.
Na szczęście palenisko było osłonięte przed nawałnicą na zewnątrz, a w kącie leżały starannie poukładane szczapy popękanego, lecz co ważniejsze suchego, drewna. Avijczyk bez zastanowienia rozpalił ogień, używając krzesiwa. Wiszącą na zardzewiałym gwoździu płachtą zakrył okno, a gałęziami, które leżały obok przysłonił dziurę w dachu. Na koniec przemiótł podłogę garścią brzozowych gałązek, a potem wyjął z torby suszoną wołowinę i zaczął przeżuwać, starając się nacieszyć schronieniem przed deszczem. Palenisko już po chwili ogrzało całe pomieszczenie i, mimo że jakaś część ciepła uciekała na zewnątrz, ogień przyjemnie rozświetlał szarą ruinę.
Ciepło rozlewające się od płomieni usypiało, łagodziło zmęczenie. W głowie Fáela zamajaczył obraz wysokiej sali w zachodniej części domu, gdzie znajdował się ogromny kominek i szeroka ława przykryta futrami, przy której lubił zasiadać w zimowe dni. Tak, prawie, jak w domu — pomyślał Avijczyk, zasypiając w krześle.
— Pośród moich zwykle mówiono, że niespodziewany gość to zwiastun nieszczęścia, krzywdy i cierpienia. Czy jesteś tego zwiastunem, Faélu Folranie Fögalu?
Avijczyk zerwał się, odruchowo sięgając do buta. Ręka zdrętwiała mu, ledwie muskając rękojeść noża. Wzrok nawet nie wychwycił sylwetki stojącej nieruchomo na drugim końcu pomieszczenia.
— Nie byłbyś w tym domu mile widziany, ale twoje gwiazdy płoną jasno i czeka cię długa droga — powiedział brzmiący męski głos gdzieś z ciemności. — Zostaw nóż, nie będzie ci potrzebny.
Fáel walczył z siłą odpychającą go od broni, ale gdy tylko zrezygnował, odrętwienie zniknęło. Dreszcz przeszył go na wskroś na myśl, że ma do czynienia z kimś, kto posługuje się magią.
Zmrużył wzrok i dostrzegł, że zniszczona rudera zamieniła się w przytulny, choć pustawy domek. Po zawalonym dachu i brudzie nie było śladu. Burza grzmiała gdzieś daleko poza ścianami, tępo i cicho. Wszystko zdawało się pozostać na zewnątrz. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku, zauważył postać mężczyzny, odwróconego tyłem, wyglądającego przez okno. Srebrzysta nić, którą połyskiwały jego szaty, mieniła się w świetle nocy, które wpadało do środka przez otwarte okiennice. Jego rosła sylwetka emanowała jasnym blaskiem. Faél przetarł oczy. Ale wtedy blask zniknął.
— Nie chciałem niepokoić cię panie, ale ta ulewa, a chata wyglądała na opuszczoną… - powiedział Fögal, przerywając. - Skąd znasz moje imię?
— Na stole znajdziesz coś, żeby zaspokoić głód… I pragnienie. Poza tym rozgość się, choć już to chyba zrobiłeś.
Obcy nie drgnął. Dopiero gdy Faél przesunął krzesło do stołu, ten podszedł powoli do paleniska, zabrał drugie i postawił przed oknem. Przez moment Fáelowi mignęła poraniona, zniekształcona twarz. Czy ja go znam? — zapytał siebie Fáel, wbijając wzrok w plecy mężczyzny.
— Nie znasz mnie, ale zapewne o mnie słyszałeś. Ja zaś cię nie znam, wiem tylko kim jesteś i kim byłeś; kim będziesz i co zrobisz — zostaje dla mnie niejasne.
Avijczyk pokiwał głową na znak, że zrozumiał, choć bełkot gospodarza był dla niego całkiem nieskładny i pozbawiony sensu. Dopóki obcy nie zmierzał wyrzucić go z chaty na zbity pysk, Fáel był zdolny wysłuchać wszystkiego, nawet przepowiedni o końcu świata.
Nie zadając więcej pytań, zajął się posiłkiem składającym się z głównie z namoczonych i wygotowanych ziaren pszenicy i suszonych owoców.
— Patrzysz czasem w gwiazdy, Faélu? - zagadnął nagle gospodarz.
Avijczyk poruszył się, zaciskając dłoń na kuflu z grzanym winem.
— Gwiazdy mogą wskazać drogę na morzu, ale poza tym są tylko ozdobą. Nie ma sensu się w nie wpatrywać, jak robi się to dla rozrywki w Castelli, jeśli o to chodzi.
Gospodarz zaśmiał się krótko, bawiąc się czymś na dłoni, zapewne pierścieniem.
— A gdybym ci powiedział, że patrząc w gwiazdy, możesz czytać z nich tak, jak czytasz opowieści z ksiąg?
— To przerysowane określenie… — skomentował Fáel.- Znam takich, którzy chcą przepowiadać z gwiazd, ale oni nie wiedzą nic więcej, niż najgłupsi na tym świecie.
Gospodarz zaprzeczył ruchem głowy.
— Gwiazdy są nieskończonym źródłem historii, której nie ogranicza ani czas, ani przestrzeń.
Faél zamilknął, podważając w duchu poczytalność Loravianina. Ziarna pszenicy ledwo przechodziły mu przez gardło. Nie znał nigdy żadnego czarodzieja, założył więc, że być może oni wszyscy pierniczą takie głupoty.
— Panie gospodarzu, gościsz mnie jak swojego, ale nie poznałem jeszcze twojego imienia. — Powiedział wreszcie, starając się zmienić temat na coś bardziej przyziemnego.
— Możesz nazywać i zwracać się do mnie Mereneth.
— Dziwne imię — skwitował Avijczyk, za późno przyłapując się, że faktycznie powiedział to głos.
— Nie dziwniejsze niż Faél — odparował Mereneth, podrzucając pierścień w powietrze. Przedmiot migotał, cichutko brzęcząc za każdym rzutem.
— Jesteś tutejszy, czy…
— Jestem z daleka. — Przerwał gospodarz, gwałtownie łapiąc pierścień.
Fáel, który jeszcze jako dziecko zjeździł kawał Kontynentu, a nawet odwiedził z ojcem Sarent, za daleki kraj uważał tylko Tirion z jego licznymi, jałowymi wyspami. Lub Larhatan.
— Macie na myśli Sarent czy może wschodnie ziemie Castelli?
Mereneth westchnął.
— Żadne z tych, bo nie ma go na waszych mapach. Istnieje w Aduanie jedna księga, w której nazwano mój dom Lore’æhten.
— Brzmi jak loravski, ale nie potrafię rozszyfrować słów — mruknął Fáel, drapiąc się po karku. Nie miał pojęcia, co mogły oznaczać słowa lore i æhten, z których, jak mu się wydawało, składała się nazwa.
— Lore, to koniec. Æhten znaczy świata.
— Ach… A gdzie właściwie znajduje się to… Lore’æhten?
— Daleko — odparł po raz drugi Mereneth.
Fogal w milczeniu dokończył posiłek i podziękował. Starał się nie dać po sobie znać, że kompletnie nie ma pojęcia, o czym mówi Mereneth. Wtedy gospodarz przysunął swe krzesło do paleniska i gestem zachęcił, żeby Fáel zrobił to samo. Avijczyk dostrzegł wtedy oblicze zupełnie zwykłego mężczyzny, ale doszczętnie wyniszczonego jak gdyby latami choroby.
— Jesteś uczonym? Kronikarzem?
— Nie — odparł Mereneth, odchylając się do tyłu.
— Pustelnikiem? Wygnańcem?
Mężczyzna zaśmiał się krótko.
— Można tak powiedzieć.
Fáel pokiwał głową i zwrócił wzrok ku palenisku, nie potrafiąc patrzeć prosto w twarz gospodarza. Więcej wiedzieć nie chciał.
— Ja… Ja podróżuję, na zachód. Chcę się dostać do stolicy, jak najszybciej.
— Daleka droga cię czeka. Czegóż to szukasz w tej stolicy?
— Przy… Pewnego kupca — uciął Fáel. Znów zbyt wiele wygadałem — skarcił się w myślach, z ulgą widząc, że gospodarza niewiele to obchodzi.
Oboje przez moment milczeli, aż Fáel uniósł wzrok. Przez cały ten czas, gospodarz torturował go swoim zimnym spojrzeniem.
— Powiedziałeś, że jesteś pustelnikiem. Ale pustelnicy przecież nie znają imion ludzi, którzy przypadkiem podróżują przez Loravię, czyż nie?
Mereneth wzruszył ramionami.
— Poznać imię jest prosto, czym innym jest wyczytać przeznaczenie. Unieś swoją głowę i spójrz w niebo.
Faél zmarszczył czoło, ale usłuchał, unosząc wzrok.
Nie było sufitu. Była tylko ziejąca czernią przestrzeń wypełniona migoczącymi punktami i barwnymi obłokami.
— Co widzisz? — spytał jak gdyby nic Mereneth.
— Gwiazdy…
— Widzisz o wiele więcej.
— Jak ty… — usiłował zapytać Fáel, nie mogąc odwrócić wzroku od czerni.
— Tam, najjaśniejsza z nich wszystkich, jest Tesmenika. Dalej, na północ, widzisz umierającą Wennessę. Na zachód, tylko trochę dalej, widać Eothonę. Znasz te gwiazdy. Ale nie wiesz o nich niczego.
Mereneth opowiadał i pokazywał, jak gwiazdy układają się wedle schematów, jak tworzą wzory, które można przetłumaczyć na język przeszłości i teraźniejszości, na język ludzkich losów. A Fáel nie potrafił odwrócić wzroku od wszystkiego, co powoli składało się w sensowną całość.
— Przyszłość. Czy potrafisz odczytać przyszłość? — zapomniawszy o rzeczywistości, Avijczyk pragnął wiedzy, jeszcze więcej. Przyjmował do siebie wszystko, co Mereneth mówił, jak najświętszą prawdę.
— Każde miejsce umożliwia odczytywanie innych aspektów gwiazd. Tutaj przeszłość rysuje się wyraźnie, ale przyszłość jawi się tylko jako barwa…
Faél czuł, jak opada na niego ciężka, niewidzialna masa, przytłacza jego umysł. Jak opada z sił, jednocześnie jego ciało się rozluźnia, a cała niepewność, zdziwienie i lęk gasną, otoczone ciemnością. Nieograniczoną przestrzenią, której światło nie może ogarnąć.
I ciekawość, chęć poznania wszystkich tych jaśniejących punktów z bliska.
— Opowiedz mi, co widzisz — powiedział Mereneth, zamykając oczy i odchylając się w tył.
Avijczyk zmrużył oczy, ale poza gwiazdami i czerwonymi obłokami widział tylko czerń. Nagle, przejrzał przez to wszystko, zdumiony, jak bardzo ślepy był wcześniej. Jego wzrok sięgał nagle dalej, dalej niż wzrok jakiegokolwiek człowieka. Chłód powoli wypełniał jego ciało, chwytał za ręce, ciągnąc jeszcze dalej w otchłań, która nie miała końca.
— Wyrwa, czerwona szczelina rozpościerająca się na niebie jaśniejąca krwistym żarem, przeklęty w Aduanie symbol nadchodzącego nieszczęścia, widziany tylko raz, znany z kronik i najstarszych zapisów. - Fáel sięgnął dalej, mijając rozpryskującą się na setki tysięcy odłamków gwiazdę.
Brnąc przez pustkę, ujrzał gigantyczną chmarę pyłu.
— Nieruchome oko, obserwujące wszechświat, wpół martwe, wpół żywe. Nikt nie zna jego imienia — dodał, spostrzegając, że to nie on sam przemawia własnymi ustami, a robi to nieznajomy.
— A czy widzisz, że za nim, jeszcze dalej, rozpościerają się ramiona innego bytu, którego każda myśl jest jak powolne uderzenie serca. Zapamiętuje wszystko, a jego wzrok sięga nieskończenie daleko, przenikając przez wszystko, co napotka na swej drodze — podpowiedział Mereneth, snując się pomiędzy myślami Avijczyka.
Fáel przemierzał wzrokiem kolejne mile, niezdolny napatrzeć się na świat wypełniony barwnymi smugami i punktami, i złotym piaskiem rozsypanym pomiędzy pulsującymi kulami światła.
Aż wreszcie poczuł, że dotarł do celu. Mijając zimną, ledwie żarzącą się gwiazdę, zanurzył się w gęstym obłoku i chwilę potem dotknął dłonią skutej lodem ziemi. Przed nim wznosiła się strzelista, niezmiernie wysoka budowla. Choć zniszczone, podpierające jej boki kolumny błyskały słabym, srebrzystym światłem spomiędzy pęknięć. Fáel obejrzał się za siebie; nie było nikogo, a widok przysłaniała zimna, niebieskawa mgła. Cóż mógł począć innego, niż wejść przez ziejące czernią, prostokątne wejście?
Przekroczył próg i gdy oczy wreszcie przyzwyczaiły się do mroku, ujrzał schody, ciągnące się bez końca w górę, do przyduszonego światła. Stawiając pierwszy krok na stopniu, wzburzył falę kurzu, pokrywającą wszystko grubą warstwą. Wokół nie było żadnego śladu życia.
W świetle, oplątana tysiącem łańcuchów, wisiała sylwetka czegoś podobnego do człowieka; pośrodku drogi, srebrzysty miecz lśnił blaskiem, pokryty czarną posoką.
Fáel bez namysłu wyciągnął rękę w przód, chcąc musnąć palcami rękojeść broni. Nagłe pociągnięcie w tył strąciło go ze schodów, przez wszystko co widział, z powrotem do tego świata, do Aduanu, do Loravii.
Avijczyk obudził się w opuszczonej chacie sam, a ogień w palenisku dawno wygasł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz