Kerid Reseigh nie miał powodów do narzekania na swoje życie. Do sześćdziesiątki było mu trochę bliżej niż dalej i choć nie miał już takiej formy jak za młodu, wciąż się szczycił niemałą krzepą i dobrym zdrowiem. To drugie zapewne zawdzięczał swej żonie, mającej w zanadrzu zioła i maści na wszystkie okazje.
Tak, naprawdę nie miał powodów do narzekania. Odkąd pożegnał się ze służbą w szeregach paladynów i przeniósł się do Loravii, miał tak jakby trochę mniej trosk. Życie tu — w tym zapomnianym przeważnie siole (niestety nie przez poborców podatkowych) — było z pewnością spokojniejsze i pozbawione nieustającej obawy, czy wróci się bezpiecznie do domu. Ba, udało się nawet odświeżyć kowalskie umiejętności wpojone przez ojca za młodu, a następnie wykupić nie tyle samą kuźnię, co i nie tak mały dom od tutejszego zaopatrywacza kobył w podkowy. Ot, ten po prostu zrobił to samo, co Kerid, czyli wyniósł się gdzieś daleko i tyle go widzieli. Szkopuł w tym, że były senior paladynów tak naprawdę wciąż pamiętał o poprzednim życiu — nie dawało o sobie zapomnieć, powracając raz za razem w nie tak znowu rzadkich koszmarach. Nie mówiąc już o tym, iż nie tak łatwo było porzucić wyrobione nawyki — z wszelkich pogłosek wyłuskiwał informacje mogące mieć związek z tymi cholernymi magami. W końcu urażona duma cierpiała — jakim cudem czarodziejka się wymknęła, choć powinien ją mieć na widelcu, nieomal dosłownie?
Status zwykłego cywila, i to w obcym kraju, kazał jednak zająć się grzecznie codziennymi sprawami i żyć własnym życiem. Co też ostatecznie czynił, będąc jednak w głębi siebie rozdartym między dwiema nadziejami — z jednej strony nie chciał już mieć do czynienia z sprawami magicznymi, z drugiej... no właśnie.
Los jednak potrafił być co najmniej przewrotny. Gdyby tylko wiedział, kogo tak naprawdę wychowuje pod własnym dachem... I gdyby tylko wiedział, komu pewnego poranka przyjdzie mu otworzyć drzwi!
Gdy tylko ujrzał dwie kobiety — a raczej kobietę i dziewczynkę — poczuł ukłucie niepokoju. Jakby dawne wspomnienie, mocno zatarte przez czas i znajdujące się na dnie worka ze wspomnieniami chciało się z niego wydostać. Dlaczego? Wpojona ostrożność i instynkt kazały nie wpuszczać ot tak przybyszek za próg.
Przez chwilę po zamknięciu drzwi stał w miejscu, analizując całą sytuację jak najdokładniej się dało, zanim skierował kroki w stronę kuchni.
Krzątała się po kuchni, sprzątając cały pośniadaniowy bałagan. W powietrzu nadal unosił się zapach świeżego chleba, utrzymując wspomnienie gorącego bochna i miękkich pajd — wciąż jeszcze ciepławych. Smukłe dłonie nie do końca zostały doczyszczone z ciasta i mąki, której to drobiny jeszcze się z rzadka osypywały, znacząc biały ślad na czym się tylko dało.
Rejka nuciła pod nosem bliżej nieokreśloną melodię, która jakimś sposobem wdarła się jej między uszy i nie chciała zniknąć. Zdawała się przyjść znikąd — kobieta była całkiem pewna, że nie słyszała jej od swoich rodziców, ani też od nikogo innego. A jednak istniała, wrzynała się w umysł i jednocześnie chciała wydrzeć na zewnątrz. Co więc mogła zrobić? Poddała się i w jej rytm poruszała się po kuchni.
— Kto to był? — spytała lekkim tonem, gdy skrzypienie desek oraz odgłos kroków wyraźnie zasugerowały, że ojciec wrócił. Nie musiała się odwracać, by mieć pewność.
— Do ciebie. Kobieta i dziewczynka, mała ponoć ma jakieś niezaleczone rany. — odparł dość szorstko, opierając się ramieniem o framugę.
— I ich nie wpuściłeś? — spytała z wyrzutem w głosie, dość gwałtownie zamykając szufladę biodrem. Wytarła ręce o fartuch, odwracając się przy tymi posyłając ojcu badawcze spojrzenie.
— Nie. Nie podobają mi się. I wolałbym, żebyś do nich nie wychodziła.
Dziewczyna uniosła brew, na poły zaskoczona takim postępowaniem, na poły zirytowana. Z tego co słyszała, to TYLKO dwie kobiety, a raczej kobieta i dziewczynka. Potrzebująca pomocy. Owszem, Kerid na pewno nie przeżył tylu lat, opierając się wyłącznie na tym, co widział i słyszał, ale, ale... czy — skoro nie stwierdził z miejsca, co konkretnie mu nie pasuje — przypadkiem nie przesadzał?
— A żebyś wiedział, że wyjdę. — oznajmiła stanowczo, z pewną zaciętością w głosie. — To, co mówisz, nie brzmi groźnie, więc... — parsknęła, kręcąc głową i skierowała się prosto do wyjścia, w zasadzie nie dając Keridowi szansy na jakiekolwiek protesty. Ot, po prostu minęła mężczyznę uważając, żeby nie zostać przytrzymaną.
Toteż drzwi w końcu ponownie otworzyły się przed nosem Revenny i Aleny, ukazując ich oczom młodą kobietę. Może nawet młodszą niż się mogły spodziewać — w końcu miano zielarki przysługiwało bardziej Alyssie. A że tej chwilowo nie było...
— Wybaczcie, że musiałyście czekać. Zapraszam do środka.
Pomieszczenie nie należało do szczególnie wielkich, nie dało się jednak ukryć, iż urzędujące tu kobiety miały trochę przestrzeni do wykorzystania. W powietrzu unosiła się intensywna woń zmieszanych zapachów najróżniejszych ziół — zwłaszcza tych pozwiązywanych w niewielkie snopki i zawieszonych na haczykach powbijanych w ściany tudzież belki nad głowami, biegnące od jednego słupa do drugiego.
Blat całkiem sporego stołu pozostawał nie do końca uprzątnięty — moździerz ze startą na pył zawartością, parę niewielkich pojemniczków, zakorkowana, pękata butelka. Natomiast niekwestionowanym królem tego pomieszczenia było palenisko — teraz wygasłe — wybudowane tu zapewne po to, by nie taszczyć zielsk do kuchni i nie sporządzać tam najróżniejszych dekoktów, wymagających czegoś więcej niż jedynie zalania składników wodą, zakorkowania i upchnięcia w ciemnym kącie, by dochodziły do siebie.
Lekko chłodne palce Rejki dotykały skóry dziewczynki, siedzącej na dość wiekowym, acz solidnym krześle, które ani myślało dożyć swych dni. Zielarka nie pytała o imiona — wiedziała, że obie jak przyszły, tak odejdą. Z wiatrem, jak to wędrowcy, tak też w końcu uleciałyby ich miana, pozostawiając być może po sobie odległe echo tej wizyty.
Nie one pierwsze zostały wpuszczone do tego królestwa, nie one ostatnie.
Revenna stała w pobliżu, opierając się ramieniem o jeden ze słupów; więcej krzeseł w tym pomieszczeniu ciężko było uświadczyć, a fatygowanie gospodarzy po kolejne wydawało się wręcz zbyteczne, biorąc pod uwagę, iż wiele czasu tu nie spędzą. Pozostając w roli milczącego w tej chwili obserwatora, miała czas na przemyślenia, nie przysłuchując się zbytnio prowadzonej przyciszonym głosem rozmowie.
W tym domu zdawało się dziać coś dziwnego, coś, co kusiło, by opuścić go jak najszybciej. Ten mężczyzna? Nie przeżyła przecież tylu lat, ignorując podszepty instynktu. Stare nawyki? Czy aby na pewno? I jeszcze ona.
Ta zielarka.
Niby zwyczajna, młoda dziewczyna, ale ten jej wzrok? Wciąż czuła dziwny chłód, jaki ją ogarnął, gdy po raz pierwszy spojrzała w jej ciemne oczy.
Stare.
Zbyt stare, jak na kogoś, kto wyglądał na niewiele więcej niż dwadzieścia lat.
I, co dziwniejsze, zdawało się przywoływać echa dawnych dni. A może tylko się wydaje? Ostatnio przecież wspomnienia wracały, płynęły niczym wezbrana rzeka.
— Problem jest bardziej złożony — głośniej wypowiedziane zdanie wyrwało Revennę z zamyślenia.
Reyla zakręciła się po pomieszczeniu, podchodząc do jednego z regałów przy ścianie. — Zrobię mieszankę do zaparzania, ale... Zioła nie są cudownym lekiem, które rozwiążą problem jak za pstryknięciem palcem. Mogą wspomóc, ale kluczowe będzie właściwe odżywianie — stwierdziła, ściągając parę słoiczków z półek i przenosząc je na blat.
— Przede wszystkim dużo zieleniny. I wołowa wątroba. — zadysponowała tonem sugerującym, iż wszelkie sprzeciwy nie będą uwzględniane; zalecenia miały i tak pozostać niezmienione.
— ... dobrze. — Alena zgodziła się całkiem potulnie, zakrywając odsłonięte ramię. Dziewczynka poruszyła się niespokojnie na krześle i spojrzała dość niepewnie na Revennę. A następnie z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się poczynaniom Rejki.
Ta zaś spokojnie zerkała do poszczególnych naczyń i przesypywała część ich zawartości do wygrzebanego z szafki nieszczególnie wielkiego woreczka. I gdy tak w skupieniu pracowała — jednocześnie nuciła.
Melodię, której nie znała Reyla.
Melodię, którą znała Revenna.
Echo dawnych dni. Czarodziej o włosach ucałowanych przez ogień, wiecznie potarganych. Wolny duch, krążący po świecie. Piosenka napisana dla pani jego serca, jak kiedyś się przyznał, chcąc zasięgnąć opinii o tym dziele.
... tylko skąd, na cholerny Van Tor, znałaby ją zielarka z zapadłej wsi?!
Przypominał sobie.
Wpatrywał się w skrzynię skrywającą poprzednie życie z taką mocą, że gdyby mógł — niechybnie by ją spopielił. Im dłużej tak nad nią stał i się zastanawiał i grzebał we wspomnieniach, im dłużej dodawał do siebie kawałki układanki, tym bardziej był pewien, że co najmniej jedna z przybyłych wnosiła do jego domu coś więcej niż tylko swoją osobę.
Magię.
Ale też targały nim wątpliwości, czy w ogóle powinien zareagować. Nie był przecież paladynem od wielu lat, a jeśli nawet? Czy warto było podejmować działania, przez które zbudowany z mozołem świat może legnąć w gruzach?
Obowiązek czy gwarantowany brak zmian?
Wieko skrzyni zostało uniesione.
Tak, naprawdę nie miał powodów do narzekania. Odkąd pożegnał się ze służbą w szeregach paladynów i przeniósł się do Loravii, miał tak jakby trochę mniej trosk. Życie tu — w tym zapomnianym przeważnie siole (niestety nie przez poborców podatkowych) — było z pewnością spokojniejsze i pozbawione nieustającej obawy, czy wróci się bezpiecznie do domu. Ba, udało się nawet odświeżyć kowalskie umiejętności wpojone przez ojca za młodu, a następnie wykupić nie tyle samą kuźnię, co i nie tak mały dom od tutejszego zaopatrywacza kobył w podkowy. Ot, ten po prostu zrobił to samo, co Kerid, czyli wyniósł się gdzieś daleko i tyle go widzieli. Szkopuł w tym, że były senior paladynów tak naprawdę wciąż pamiętał o poprzednim życiu — nie dawało o sobie zapomnieć, powracając raz za razem w nie tak znowu rzadkich koszmarach. Nie mówiąc już o tym, iż nie tak łatwo było porzucić wyrobione nawyki — z wszelkich pogłosek wyłuskiwał informacje mogące mieć związek z tymi cholernymi magami. W końcu urażona duma cierpiała — jakim cudem czarodziejka się wymknęła, choć powinien ją mieć na widelcu, nieomal dosłownie?
Status zwykłego cywila, i to w obcym kraju, kazał jednak zająć się grzecznie codziennymi sprawami i żyć własnym życiem. Co też ostatecznie czynił, będąc jednak w głębi siebie rozdartym między dwiema nadziejami — z jednej strony nie chciał już mieć do czynienia z sprawami magicznymi, z drugiej... no właśnie.
Los jednak potrafił być co najmniej przewrotny. Gdyby tylko wiedział, kogo tak naprawdę wychowuje pod własnym dachem... I gdyby tylko wiedział, komu pewnego poranka przyjdzie mu otworzyć drzwi!
Gdy tylko ujrzał dwie kobiety — a raczej kobietę i dziewczynkę — poczuł ukłucie niepokoju. Jakby dawne wspomnienie, mocno zatarte przez czas i znajdujące się na dnie worka ze wspomnieniami chciało się z niego wydostać. Dlaczego? Wpojona ostrożność i instynkt kazały nie wpuszczać ot tak przybyszek za próg.
Przez chwilę po zamknięciu drzwi stał w miejscu, analizując całą sytuację jak najdokładniej się dało, zanim skierował kroki w stronę kuchni.
Krzątała się po kuchni, sprzątając cały pośniadaniowy bałagan. W powietrzu nadal unosił się zapach świeżego chleba, utrzymując wspomnienie gorącego bochna i miękkich pajd — wciąż jeszcze ciepławych. Smukłe dłonie nie do końca zostały doczyszczone z ciasta i mąki, której to drobiny jeszcze się z rzadka osypywały, znacząc biały ślad na czym się tylko dało.
Rejka nuciła pod nosem bliżej nieokreśloną melodię, która jakimś sposobem wdarła się jej między uszy i nie chciała zniknąć. Zdawała się przyjść znikąd — kobieta była całkiem pewna, że nie słyszała jej od swoich rodziców, ani też od nikogo innego. A jednak istniała, wrzynała się w umysł i jednocześnie chciała wydrzeć na zewnątrz. Co więc mogła zrobić? Poddała się i w jej rytm poruszała się po kuchni.
— Kto to był? — spytała lekkim tonem, gdy skrzypienie desek oraz odgłos kroków wyraźnie zasugerowały, że ojciec wrócił. Nie musiała się odwracać, by mieć pewność.
— Do ciebie. Kobieta i dziewczynka, mała ponoć ma jakieś niezaleczone rany. — odparł dość szorstko, opierając się ramieniem o framugę.
— I ich nie wpuściłeś? — spytała z wyrzutem w głosie, dość gwałtownie zamykając szufladę biodrem. Wytarła ręce o fartuch, odwracając się przy tymi posyłając ojcu badawcze spojrzenie.
— Nie. Nie podobają mi się. I wolałbym, żebyś do nich nie wychodziła.
Dziewczyna uniosła brew, na poły zaskoczona takim postępowaniem, na poły zirytowana. Z tego co słyszała, to TYLKO dwie kobiety, a raczej kobieta i dziewczynka. Potrzebująca pomocy. Owszem, Kerid na pewno nie przeżył tylu lat, opierając się wyłącznie na tym, co widział i słyszał, ale, ale... czy — skoro nie stwierdził z miejsca, co konkretnie mu nie pasuje — przypadkiem nie przesadzał?
— A żebyś wiedział, że wyjdę. — oznajmiła stanowczo, z pewną zaciętością w głosie. — To, co mówisz, nie brzmi groźnie, więc... — parsknęła, kręcąc głową i skierowała się prosto do wyjścia, w zasadzie nie dając Keridowi szansy na jakiekolwiek protesty. Ot, po prostu minęła mężczyznę uważając, żeby nie zostać przytrzymaną.
Toteż drzwi w końcu ponownie otworzyły się przed nosem Revenny i Aleny, ukazując ich oczom młodą kobietę. Może nawet młodszą niż się mogły spodziewać — w końcu miano zielarki przysługiwało bardziej Alyssie. A że tej chwilowo nie było...
— Wybaczcie, że musiałyście czekać. Zapraszam do środka.
Pomieszczenie nie należało do szczególnie wielkich, nie dało się jednak ukryć, iż urzędujące tu kobiety miały trochę przestrzeni do wykorzystania. W powietrzu unosiła się intensywna woń zmieszanych zapachów najróżniejszych ziół — zwłaszcza tych pozwiązywanych w niewielkie snopki i zawieszonych na haczykach powbijanych w ściany tudzież belki nad głowami, biegnące od jednego słupa do drugiego.
Blat całkiem sporego stołu pozostawał nie do końca uprzątnięty — moździerz ze startą na pył zawartością, parę niewielkich pojemniczków, zakorkowana, pękata butelka. Natomiast niekwestionowanym królem tego pomieszczenia było palenisko — teraz wygasłe — wybudowane tu zapewne po to, by nie taszczyć zielsk do kuchni i nie sporządzać tam najróżniejszych dekoktów, wymagających czegoś więcej niż jedynie zalania składników wodą, zakorkowania i upchnięcia w ciemnym kącie, by dochodziły do siebie.
Lekko chłodne palce Rejki dotykały skóry dziewczynki, siedzącej na dość wiekowym, acz solidnym krześle, które ani myślało dożyć swych dni. Zielarka nie pytała o imiona — wiedziała, że obie jak przyszły, tak odejdą. Z wiatrem, jak to wędrowcy, tak też w końcu uleciałyby ich miana, pozostawiając być może po sobie odległe echo tej wizyty.
Nie one pierwsze zostały wpuszczone do tego królestwa, nie one ostatnie.
Revenna stała w pobliżu, opierając się ramieniem o jeden ze słupów; więcej krzeseł w tym pomieszczeniu ciężko było uświadczyć, a fatygowanie gospodarzy po kolejne wydawało się wręcz zbyteczne, biorąc pod uwagę, iż wiele czasu tu nie spędzą. Pozostając w roli milczącego w tej chwili obserwatora, miała czas na przemyślenia, nie przysłuchując się zbytnio prowadzonej przyciszonym głosem rozmowie.
W tym domu zdawało się dziać coś dziwnego, coś, co kusiło, by opuścić go jak najszybciej. Ten mężczyzna? Nie przeżyła przecież tylu lat, ignorując podszepty instynktu. Stare nawyki? Czy aby na pewno? I jeszcze ona.
Ta zielarka.
Niby zwyczajna, młoda dziewczyna, ale ten jej wzrok? Wciąż czuła dziwny chłód, jaki ją ogarnął, gdy po raz pierwszy spojrzała w jej ciemne oczy.
Stare.
Zbyt stare, jak na kogoś, kto wyglądał na niewiele więcej niż dwadzieścia lat.
I, co dziwniejsze, zdawało się przywoływać echa dawnych dni. A może tylko się wydaje? Ostatnio przecież wspomnienia wracały, płynęły niczym wezbrana rzeka.
— Problem jest bardziej złożony — głośniej wypowiedziane zdanie wyrwało Revennę z zamyślenia.
Reyla zakręciła się po pomieszczeniu, podchodząc do jednego z regałów przy ścianie. — Zrobię mieszankę do zaparzania, ale... Zioła nie są cudownym lekiem, które rozwiążą problem jak za pstryknięciem palcem. Mogą wspomóc, ale kluczowe będzie właściwe odżywianie — stwierdziła, ściągając parę słoiczków z półek i przenosząc je na blat.
— Przede wszystkim dużo zieleniny. I wołowa wątroba. — zadysponowała tonem sugerującym, iż wszelkie sprzeciwy nie będą uwzględniane; zalecenia miały i tak pozostać niezmienione.
— ... dobrze. — Alena zgodziła się całkiem potulnie, zakrywając odsłonięte ramię. Dziewczynka poruszyła się niespokojnie na krześle i spojrzała dość niepewnie na Revennę. A następnie z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się poczynaniom Rejki.
Ta zaś spokojnie zerkała do poszczególnych naczyń i przesypywała część ich zawartości do wygrzebanego z szafki nieszczególnie wielkiego woreczka. I gdy tak w skupieniu pracowała — jednocześnie nuciła.
Melodię, której nie znała Reyla.
Melodię, którą znała Revenna.
Echo dawnych dni. Czarodziej o włosach ucałowanych przez ogień, wiecznie potarganych. Wolny duch, krążący po świecie. Piosenka napisana dla pani jego serca, jak kiedyś się przyznał, chcąc zasięgnąć opinii o tym dziele.
... tylko skąd, na cholerny Van Tor, znałaby ją zielarka z zapadłej wsi?!
Przypominał sobie.
Wpatrywał się w skrzynię skrywającą poprzednie życie z taką mocą, że gdyby mógł — niechybnie by ją spopielił. Im dłużej tak nad nią stał i się zastanawiał i grzebał we wspomnieniach, im dłużej dodawał do siebie kawałki układanki, tym bardziej był pewien, że co najmniej jedna z przybyłych wnosiła do jego domu coś więcej niż tylko swoją osobę.
Magię.
Ale też targały nim wątpliwości, czy w ogóle powinien zareagować. Nie był przecież paladynem od wielu lat, a jeśli nawet? Czy warto było podejmować działania, przez które zbudowany z mozołem świat może legnąć w gruzach?
Obowiązek czy gwarantowany brak zmian?
Wieko skrzyni zostało uniesione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz