Anna kopnęła worek z rzeczami Białorytnego, przeklinając zdecydowanie za głośno. Coś brzęknęło, i przewaliło się w środku na bok. Czarodziejka weszła jeszcze raz do pomieszczenia, nie wierząc własnym oczom. Stanęła w wejściu i gwałtownie obróciła się ku Toyrinowi. Chwilę zbierała myśli.
— Szaleniec! — rzuciła wreszcie, dalej krążąc po kryjówce. — Skończony idiota.
Peter pokręcił głową i nalał sobie kolejny kielich wina, starając się oszczędzać ramię. Moment później bez zastanowienia osuszył pół naczynia za jednym podejściem.
— Jeszcze tego mi brakowało… — powiedział, głośno stawiając kielich na stole. — Po cholerę ja się na to zgodziłem? Teraz przynajmniej byłoby jednego paladyna mniej na tym zasranym świecie.
— Musiał słyszeć.
— Co słyszeć? Co tyś mu powiedziała?
— Nic mu nie mówiłam przecież!
— Nie wspomniałaś mu o żadnych rytuałach? Że może napuścisz mu rurkami jakiegoś świństwa do środka? Czego miałby się tak wystraszyć? — czarodziej oparł się o ścianę, biorąc głęboki wydech. — Gdzieś ma tę twoją pomoc widocznie. Albo jest uczulony na czarodziei.
— Rozmawiałam z Parsimoną — odparła Anna, siadając przy stole i kryjąc twarz w dłoniach. Włosy rozsypały się do przodu, całe posklejane i brudne.
Peter zakrztusił się winem.
— Z kim? Chyba sobie żartujesz! — wykrzyknął, wciąż kaszląc.
Anna nie odpowiedziała.
— Tylko mi nie mów, że ta szczelina, to do tego służyła.
Czarodziej zerwał się na równe nogi i wszedł do drugiego pokoju, spoglądając z niedowierzaniem na przepalony na ścianie znak.
— No nie wierzę własnym oczom. Ratuj mnie Virhanie, bo zaraz coś zrobię… Skąd wiedziałaś… Jak do cholery znalazłaś Parsimonę? I czemu nie zapytałaś mnie, czy to jest dobry pomysł? Żeby z nią rozmawiać? Przecież znajdzie ten dom w ułamku… Już go znalazła!
Odpowiedział mu tylko szum wiatru na zewnątrz.
— W całej Avii teraz będą wiedzieć, że żyjesz! I ten idiota też! A Parsimona, ja nawet jak o niej myślę, to niedobrze mi się robi… Po coś to zrobiła? Układać ci się z nią zachciało?
— Chciałam się dowiedzieć. Jak udało się jej wprowadzić paryt do żywego organizmu. Po prostu.
— I co, dowiedziałaś się?
— Nie.
Toyrin zaśmiał się nerwowo.
— Tak myślałem. Pewnie powiedziała ci tylko, że jedynym sposobem jest zrobienie jakiegoś eliksiru, do którego zapewne nie masz nawet połowy surowców!
— Nie do końca.
Anna szybko opowiedziała mu to, co przekazała jej Parsimona. I z każdą sekundą, słowa czarodziejki z Imbros zdawały się nie mieć sensu. Nawet Anna zwątpiła, urywając relację w pół zdania.
— Skłamała — powiedział Peter. — Wymyśliła na poczekaniu pierwszą lepszą historyjkę, żeby przetrzymać cię na dłużej. Przecież to wszystko się całości nie trzyma. Rozmowa z Parsimoną pociągnie za tobą jeszcze więcej złego — dodał po chwili.
— Jeszcze?
— A nie padły już pierwsze trupy? Krew leje się za tobą gęsto, prawie jak kiedyś.
Anna zatrzymała się w pół kroku, lecząc powolnym zaklęciem ranę na głowie. Czuła, że zaraz od tego wszystkiego puści pawia.
— Za mną? Za mną ciągnie się najwięcej trupów?
— Nie cholera, za Oświeconym z Naferu! — odwarknął Peter, odgarniając włosy sprzed twarzy. — Ty wpadłaś w Aed, ty dałaś się złapać w pułapkę Wrońca, ty rozniosłaś ludzi Venevaila na kawałki! Gdzie nie pójdziesz, ktoś ginie! Nawet kapłanki w Tirze wyrżnięto, bo ty tam się kryłaś! Powiedz, czy oni naprawdę musieli wszyscy zginąć? Venevail i jego ludzie?
— Sami tego chcieli!
— Ale gdyby nie trzeba było szukać konia, to nikt by niczego nie chciał. Ty zawsze wszystko rozpieprzasz, a potem jęczysz o pomoc…
— Czy ty kiedyś słuchałeś moich jęków o pomoc? Czy ja ci kiedyś mówiłam, żebyś za mną łaził? Żebyś mnie ratował? Mogłeś zająć się w Aed Sternem, a nie wydurniać się z paladynami i portalami!
— Jakimi do cholery portalami? O czym ty mówisz?
Czarodziejka wzięła wdech, opuściła wzniesione ręce i westchnęła. Peter przysiadł na ławie, opierając łokcie na kolanach i czekał na odpowiedź.
— Zapomniałeś, jak rozwaliłeś pół ulicy w dzielnicy portowej?
— Chyba zwariowałaś. Nie łażę za tobą i nie czekam na okazję, by cię wybawiać z kłopotów.
Anna oparła się o parapet, wbijając paznokcie w drewno.
— To kto wtedy… — zaczęła, przerywając.
— Wiesz co, ja nie chcę wiedzieć. Ja już nic nie chcę wiedzieć. Mieszać się w twoje sprawy to jak wkładać kij w gniazdo węży. Stern, Wroniec, Białorytny… Bogowie wiedzą kto jeszcze idzie twoim śladem. I tak już zrobiłem za wiele.
— Ty uważasz, że to wiele?
— Może tak, może nie. Ale więcej nie chcę. Nie chcę grzebać w twoich sprawach.
— I to ciebie przeraża jeden stary czarodziej, kaleki paladyn i dureń, który umie machać mieczem? Wielkiego Petera Toyrina?
— Przeraża mnie człowiek, który posłał na stos tysiące ludzi. Przeraża mnie mistrz, który oszukuje swego ucznia. I paladyn, który dał sobie napuścić parytu do krwi z czystej nienawiści. Nienawiści do czarodziei.
Zapanowała cisza.
— Już więcej nie będę na każde zawołanie. Koniec. Po prostu idź — powiedział Peter. — Zostaw mnie w spokoju.
— Wyrzucasz mnie? — Anna zatrzymała się w połowie pomieszczenia, ocierając z twarzy krew. — Teraz, gdy nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc?
— Wyjdź.
Czarodziej podniósł się z ławy, aż deski skrzypnęły. Szybkim ruchem chwycił worek oraz miecz i wcisnął go czarodziejce w ręce.
— Nie wracaj tu — dodał, wchodząc do mniejszego pokoju i znikając w półcieniu. Łóżko skrzypnęło, gdy przysiadł przed oknem, zrywając z nóg buty.
— Zwariowałeś? Gdzie ja mam się niby podziać?
— Nie chcę cię więcej widzieć — powiedział, a potem skrył twarz w dłoniach.
Czarodziejka obróciła się na pięcie, trzymając ekwipunek paladyna. Zatrzymała się przy drzwiach, opierając dłoń o framugę.
— Ty ciągle jesteś dzieckiem, wiesz? Po prostu dzieckiem.
Zeszła w dół po trzeszczących stopniach, opierając się o ścianę. Miecz wysunął się jej z uścisku i łomocząc, zjechał na sam dół. Wyszła na podwórko, po drodze zabierając upuszczony przedmiot. I zatrzymała na środku ulicy, patrząc w obie strony. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na łzy.
Bo wokół nie było nikogo, kto byłby bliski jej tak, jak bliski był Peter. Tym razem wiedziała, że miną lata, zanim czarodziej wybaczy jej tą rozmowę. Płatki śniegu opadały na czarne włosy poklejone krwią i topiły się w mgiełce wydobywającej z ust. Anna opuściła bezradnie ręce, czując duszący uścisk w gardle.
Zamiast naprawić zerwane więzi, nawet nie zaleczone, dolała oliwy do ognia. Znowu zrobiła to samo.
Czarodziejka nasunęła na głowę kaptur, czując, jak chłód paraliżuje jej palce. Tym razem naprawdę nie miała się gdzie podziać. Mogła tylko liczyć, że paladyn nie zdążył jeszcze opuścić murów miasta i wciąż szukał swojego konia. Choć bardziej wolała zrzucić jego graty z mostu do rzeki i przekląć do końca jego marnych dni.
Tira zdawała się jeszcze spać, podczas gdy niebo malowało się bladoniebieskimi barwami. Świt był już blisko.
Anna minęła szereg starych chat, rozpadających się w oczach, jak zbutwiałe drzewa. Szczury przemykały się pomiędzy cieniami, pędząc do swoich nor. Niektóre budynki rozbrzmiewały śmiechem ludzi, brzękiem kielichów i sykiem ognia. Inne stały puste i nieme, pogarszając jeszcze atmosferę panującą w i tak markotnym mieście.
Miasto wyglądało na martwe, a czasem tylko z tej martwoty wyłaniały się jakieś oznaki życia. Anna spojrzała przez okno do mijanej karczmy, niemal emanującej ciepłem z paleniska i zapachem przypraw.
Barczysty karczmarz już zamiatał podłogę i ustawiał ławy, a jakaś kobieta zbierała z podłogi rozbity kufel. Rozlane piwo zasychało na stołach. Wystarczyłoby mieć tylko kilka gwinei, by się przysiąść gdzieś kącie, pod dachem, z parującą potrawą na stole i kawałkiem ciemnego chleba w ręce. Wyspać się w łóżku, wykąpać w gorącej, niemal wrzącej wodzie.
Czarodziejka położyła na beczkach worek paladyna.
— Cel uświęca środki — mruknęła, niechętnie przeglądając rzeczy jeszcze raz, szukając choć trzech monet. Ale pośród szpargałów paladyna nie było pieniędzy. Partyzanci musieli zabrać wszystko, co cenne, gdy tylko go pojmali. Anna przeklęła.
Pośród gratów tylko jedna rzecz była intrygująca. Był to słoik wypełniony jasną ziemią. A raczej piaskiem, pięknym, drobnym złocistym piaskiem. W Loravii, ani nigdzie na północy kontynentu na próżno było takiego szukać. Castellijskie wybrzeża były skaliste, nie tam go więc zebrano.
Złocisty pył musiał pochodzić gdzieś z Kadoru.
Anna czuła energię, która wypełniała naczynie. Była pewna, że to ta sama moc, którą tak dobrze znała, jednocześnie nawet ona wydawała się jej inna, jakby obca. Czarodziejka na chwilę zamknęła oczy, obejmując dłońmi szklaną powierzchnię i starając się przypomnieć wszystko, co mówiono o tego typu przedmiotach. Ale mówiono niewiele.
Nauka w Van Torze nie polegała na pogłębianiu swojej wiedzy, lecz poszerzaniu swoich granic i balansowaniu na krawędzi szaleństwa. Anna miała tylko pobieżną wiedzę o artefaktach i różnych amuletach. O słoikach z piaskiem nie słyszała już zupełnie. Jednak wystarczająco długo parała się magią, by wiedzieć, że nie należy otwierać takich przedmiotów, które zresztą na dodatek były zaplombowane. Pogładziła powierzchnię pieczęci zamykającej naczynie i odłożyła słoik ostrożnie na miejsce.
Czymkolwiek jesteś, wydajesz się godną zapłatą — pomyślała, ciągnąc za sznur worka. — Szkoda tylko, że nie dla karczmarza w Tirze.
Anna przywiązała broń do pakunku i przerzuciła go przez plecy, uginając się pod ciężarem. A potem ruszyła przez ulicę, przeklinając zimno. Kierowała się ku południowej bramie, bo tam mieściły się największe w okolicy stajnie i targi zwierząt. Być może tam skierował się Białorytny.
Niebo jaśniało, cienie na ulicy bledły. Z gór do miasta spływało rześkie, czyste powietrze. Cały smród, jaki zgromadził się w Tirze nocą, na chwilę zniknął. I cisza, w której tonęły ulice, zdawała się napływać w raz z powietrzem.
Było cicho. A potem ciszę przerwał gwizd i nieskładne słowa.
— Gdzie idziesz, śśśśliczna?
Spomiędzy budynków wytoczyła się dwójka modnie ubranych mężczyzn. Na spodniach odznaczały się plamy po tłustym mięsie i winie. Ich aksamitne płaszcze oblane były alkoholem, cuchnącym na kilka kroków. Anna dosłownie czekała na jakichś podpitych szlachciców, którzy będą ją zaczepiać właśnie teraz. Ba, nie marzyła o niczym innym, jak dalszych kłopotach.
— Pięknie ci w tej kiecy — mruknął najwyższy z nich, ubrany w szkarłatny kaftan, podpierający się jedną ręką o ścianę. Oblizał się, puszczając oko. Potem jeszcze beknął.
Anna nie odpowiedziała, patrząc w tył. Tam czekał trzeci delikwent — starszy, brzuchaty Avijczyk, którego pozłacane klamry na butach lśniły nawet teraz.
— Wiesz, ciemno jest jeszcze, ludzie śpią, burdele pełne, cholera, wieśniaków z tego przeklętego kraju — mruknął, zaczepiając dłonie o skórzany pas. — Mamy kasę…
— Zjeżdżaj, nie jestem kurwą! — odwarknęła Anna, obracając się ku dwójce. — Zejdźcie mi z drogi.
— Nie? To ci… Bo wyglądasz jak jedna — brodaty pijak wskazał bezczelnie na jej dekolt.
Czarodziejka rzuciła okiem w dół. Szew z przodu puścił aż do piersi, odsłaniając bladą skórę. Gdy tylko westchnęła, gorset puścił do pępka. Jeszcze trochę i byłaby prawie naga. Przez moment przemknęło jej przez głowę zaklęcie obronne, ale powstrzymała uderzającą z ziemi do jej ciała energię i uśmiechnęła się do mężczyzn. Skoro już się napatoczyli, mogła ich wykorzystać.
— Wiecie co? Zresztą nic mi nie zaszkodzi. Ile dajecie? — powiedziała, patrząc przez ramię. Spokojnie położyła pakunek obok, delikatnie stawiając kroki. Podeszła bliżej brodatego, patrząc jak możny odrywa od pasa sakiewkę.
— Pięćdziesiąt się złożymy, kurwa! Piękna jesteś, jak na te Loravianki, ale jakaś taka… brudna trochę… Tylko szybko, bo świta…
— Najpierw dajcie kasę, a potem się zabawimy — odparła, cedząc słowa przez zęby. Mężczyźni musieli być albo bardzo pijani, albo bardzo spragnieni kobiety, choćby pierwszej lepszej, by dobierać się do jakiejś na środku ulicy.
Gestem przywołała ich do siebie, wchodząc w mały zaułek. Była gotowa. I czuła już ścisk w gardle, gdy sumienie podsuwało jej możliwe konsekwencje tego, co zamierzała zrobić.
— No, na co czekacie? Sami mówiliście, za chwilę wschód słońca, a chyba nie chcecie, żeby ktoś was nakrył.
Poszli za nią natychmiast, grzebiąc po swoich ubraniach i wyłuskując gwineje z sakiewek. Anna wzięła pieniądze i wrzuciła do worka, rozkładając ramiona szeroko. Mężczyźni zatrzymali się zaskoczeni, ale jeden z nich, pulchny i niski już ściągał gacie. Podszedł bliżej, wyciągając ręce do czarodziejki. Na milę śmierdzisz skwaśniałym alkoholem. I masz zeza durniu — pomyślała czarodziejka, patrząc, jak mężczyzna nagle się zatacza w bok i ląduje w rynsztoku.
— Dobra, i tak żartowałam… — powiedziała Anna.
Potem pozwoliła energii wydostać z ciała, nie kontrolując jak się to stanie. Nim otworzyła oczy, fala uderzenia powaliła mężczyzn na ziemię.
— Pies… cię… — zaczął ten w czerwonym kaftanie, zbierając się z gruntu. Jego szczęka dziwacznie wysiała w dół. Uklęknął na kolanach, a potem przewalił się na bok, podpierając ręką. Gruby leżał twarzą kałuży, podstarzały już stał, opierając dłonie na drżących kolanach.
— Myśleliście się, że sprzedam się na jakiejś ulicy w Tirze i to za marne pięćdziesiąt gwinei? Żałośni jesteście.
— Valis, wstawaj, durniu… — syknął, łapiąc za ramiona leżącego na wznak towarzysza. Tamten nawet nie drgnął. — Zesrał się… — dodał, patrząc na brązową plamę. Potem drżącymi rękami wskazał na Annę. — Zajebię cię za to, wiedźmo…
Anna oparła dłonie na biodrach. Zabawa podobała się jej coraz bardziej.
— Wiedźmo? Tak was wasz wielki zwierzchnik nauczył, że już nie czarodziejka, ale wiedźma? Zresztą, czego ja oczekuję po Avijczyku.
— Jebana szmato…
Krew uderzyła do głowy, serce bolało od silnych uderzeń, energia niemal rozrywała ją od środka. Czuła, że przesadziła z wybuchem. Mężczyzna zatoczył się w bok, podszedł bliżej. Dopiero wtedy zauważyła, że udawał.
Dlatego zdążył uderzyć. Zamachnął się, markując prawdziwy ruch. Grzmotnął ją w twarz, aż przechyliła się do tyłu. Gdy zadał kolejny cios, ledwie odskoczyła. Chwyciła jego nadgarstek, boleśnie wykręcając go w bok. Mężczyzna się szarpnął, ale zaklęcie już go osłabiło. Nie musiała trzymać mocno.
— Co… jest..
— Ostatni raz jakąś uderzyłeś — powiedziała, szepcząc inkantację. Gdy pomyliła słowo, mężczyzną szarpnął atak bólu. Brodacz zachwiał się i zgarbił się ku ziemi, opuszczając ramiona. Jego głowa opadła bezwładnie, ale oczy śledziły usta Anny.
— Mam dziecko… córkę… — wydukał, starając się napiąć zwiotczałe mięśnie. Jego skóra poszarzała, bruzdy wyskoczyły na policzkach. — Ona ma tylko mnie… Zlituj się, kurwa…
Jego życie ulatywało z ciała. Anna dołożyła drugą rękę.
— Tehrunes… Tehrunes… — powiedziała, powtarzając słowa zaklęcia. — Tehrunes vida…
Przez dłoń, napływało do niej ciepło, rozlewające się po ciele niczym alkohol w gardle. Powoli, od serca przez kończyny, aż do swędzących opuszków palców. Czarodziejka czuła napinającą się na twarzy skórę, znikające sińce pod oczami — powracającą młodość, kolejne lata innego człowieka do własnej kolekcji. Stała tak, mimowolnie unosząc kąciki ust.
Mężczyzna upadł na kolana. Był już teraz starcem, jego włosy opadały w błoto, ubranie rozpadało na spłowiałe kawałki, od butów opadały podbicia.
Dopiero wtedy, gdy jej chwyt zaczął powstrzymywać go od upadnięcia całym ciałem w błoto, Anna poluzowała uścisk. Możny obsunął się na bok, a potem z jękiem uderzył w bruk. Czarodziejka splunęła mężczyźnie w twarz i zostawiła na widoku. Zabrała worek i szybko wyszła z alejki, zakrywając twarz kapturem. Wiedziała, że za to zaklęcie przyjdzie jej zapłacić ogromną cenę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz