Anna kilkanaście minut kluczyła po ulicach. Słońce wzeszło na dobre, gdy zatrzymała się pod drzwiami zrujnowanego domu, odwracając się bokiem do miejsca, do którego w pośpiechu zbiegło się właśnie trzech strażników. Zasłoniła rozdarcie płaszczem. I czekała.
Po chwili zza rogu starej karczmy wyłoniły się dwie kobiety — jedna okryta czerwonym płaszczem, druga ubrana w fikuśną, przykrótką spódnicę i osłonięta do kolan znoszonym kaftanem. W roztargnieniu wpadły na przechodzącą obok kobietę, która niosła w rękach chrust. Bez skrupułów zignorowały jej wyzwiska i zwolniły, szukając wzrokiem czarodziejki. Ludzi na ulicy było niewielu, więc szybko dostrzegły stojącą trochę dalej Annę, obserwującą je spod strzechy budynku. Spojrzenia kobiet się spotkały. Obce wymieniły kilka słów, sprzeczając się o coś. Potem jedna z nich ruszyła ku czarodziejce.
Wyglądała niegroźnie, więc Anna nie ruszyła się z miejsca. Verianka otulała się karminowym szalem. Nie spuściła z czarodziejki ani na chwilę wzroku, patrzyła łagodnie, ale zdecydowanie. Podchodziła bliżej jakby od niechcenia, mierząc wzrokiem fasady mijanych budynków.
Czarodziejka zmrużyła oczy, starając się dopasować do znanej skądś twarzy imię lub przydomek. Gdy kobieta zatrzymała się i odruchowo podrapała czerwony już wierzch dłoni, Annie rozjaśniło się w głowie.
— Dawno się nie widziałyśmy — powiedziała znajoma, trzymając dystants. Woń ciężkich, duszących perfum roztaczała się wokół niej jak gęsta mgła. Mocny makijaż i pomalowane usta sugerowały profesję, którą się parała. — Źle być na ulicy, gdy w domu przyjaciela płonie ciepły ogień — dodała. Jej głos był aksamitny i kojący, choć zachrypły i zmęczony.
— Masz rację, Mithiel — odpowiedziała Anna, uśmiechając się na widok znajomej z Zachodu. Kobiety uścisnęły się, choć żadna z nich nie przepadała za tym gestem.
— Coś cię porządnie poturbowało… — Tiranka uniosła brew, patrząc na poszarpane szaty. Skinęła swojej towarzyszce, by podeszła bliżej i nie czekając, wskazała Annie jedną z odchodzących w bok uliczek. — Tędy.
Szły szybko, wymijając wychodzących z domów Tirańczyków. Zwykle ludzie nie zwracali na nie uwagi, tylko niektóre kobiety z pogardą mierzyły wzrokiem barwne szaty prostytuek i dumnie wypinały pierś, czując się lepszymi od tirańskich ladacznic. Znajoma Anny w kilku słowach nakreśliła jej, dokąd zmierzają.
Mithiel od kilku lat prowadziła w Tirze dość dobrze prosperujący burdel. I choć nie mógł on konkurować z innymi, cieszył się dużą popularnością, głównie pośród podróżnych i obcych. Miał znajdować się na obrzeżach miasta, choć wciąż jeszcze w obrębie murów. Tak też było.
Kobiety zatrzymały się pod drzwiami wysokiego domu, którego krzywe ściany niemal zapadały się do środka. Okna były zasłonięte ciemnym materiałem, z parapetów zwisały kępy mchu i bluszczu. Czerwony lampion postawiony przy wejściu mówił sam za siebie.
Przeszły przez główne pomieszczenie, potem wąski korytarz. Wejścia do pomieszczeń były przedzielone tylko zwiewnymi, czerwonymi tkaninami. Wszystkie świeciły pustką.
— Tam, na górze jest balia z wodą — powiedziała Mithiel, wskazując strome schody na poddasze. — Miała być dla mnie, ale chyba bardziej potrzebujesz kąpieli… Ktoś przyniesie ci też nowe ubranie. Ja ci przyniosę — dodała po chwili.
Anna nie czekała dłużej. Postawiła wór na dole, wspinając się do góry. Gdy tylko weszła do niewielkiego pomieszczenia, zrzuciła z siebie podarty płaszcz i suknię, dobrą już tylko na opał i rozpuściła czarne włosy. Po chwili siedziała w drewnianej balii i zmywała z siebie krew, błoto i wszystko, co przykleiło się do niej po nocnej eskapadzie. Roztaczający się na poddaszu rok był więcej, niż odprężający. Jej blizny lekko lśniły w blasku świec, skażone parytem. Czuła, jak prawie rozpływa się w ciepłej, pachnącej lawendą wodzie. Dopiero gdy nacieszyła się pluskiem wody, rozejrzała się wokół.
Ściany poddasza były przysłonięte tkaninami, wyblakłymi i nadszarpniętymi zębem czasu. Na przeciwległym końcu Anna dostrzegła duże, niezaścielone łóżko. Obok stała ogromna skrzynia z ubraniami. Wyglądała, jakby ktoś chciał wyrzucić z niej wszystko na zewnątrz i dokopać do dna. Wełniane halki, lniane giezła, paradne spódnice — wszystkie leżały w nieładzie na podłodze. Resztę pomieszczenia zasłaniał drewniany parawan, a pod ścianą stało pokraczne biurko, kałamarz, kilka piór i rozrzucone skrawki papieru. Nikt oprócz Mithiel nie potrafił żyć takim bałaganie.
Anna westchnęła, przypominając sobie nieporządek, jaki panował w jej chacie w Miodowym Polu. Choć jej dom był zadbany, grządki zawsze wypielone, a ściany wybielone, to do środka nie dało się zwykle wejść, nie potknąwszy się o wiadro czy miotłę.
— Nie wiedziałam, że pluskanie się w wodzie tak cię ucieszy — powiedziała Mithiel, wchodząc na poddasze. Spojrzała na zdjętą w pośpiechu suknię i odsunęła ją stopą pod ścianę, tak jak robiła to ze swoimi szatami.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo — powiedziała Anna, opierając się o brzeg balii. — Oddałabym ci królestwo za kąpiel.
— Nie przesadzaj. Zaciągniętego u ciebie długu nie spłacę nawet tysiącem takich balii — kobieta spojrzała na nieporządek za parawanem i machnęła ręką. — To może jeszcze poczekać. Powiedz mi lepiej, co sprowadziło cię do Tiry?
Czarodziejka zamknęła oczy, wdychając delikatny zapach. Odpowiedziała dopiero po chwili.
— Sama nie wiem, jakoś tak się wszystko potoczyło… Mam kłopoty.
— To wiem — powiedziała Mithiel.
— Nie masz nawet pojęcia… Szlag!
Czarodziejka zerwała się, patrząc na bladą jeszcze chwilę temu ranę na ramieniu. Przed momentem nacięcie było zaczerwienione. Teraz skóra na przedramieniu była sina i nabrzmiała, a wokół nacięcia pojawiły się przeźroczyste, drobne bąble wypełnione posoką.
— Cholera…
— Brud się wdał? — zapytała kurtyzana, podchodząc bliżej.
— Coś gorszego. Gdzie ja dałam medalion… — Anna odruchowo sięgnęła szyi, gdzie wisiał srebrny amulet. Trafiła palcami tylko na nagą skórę.
— Białorytny.
Ale zapomniała, że oddała go paladynowi.
— Szlag by to trafił!
Anna spojrzała na ranę jeszcze raz, ale powstrzymała się od eksperymentu z zaklęciem uleczającym.
— Czy to…
— Paryt. Cholerni wojacy — burknęła Anna, oglądając przez chwilę ranę. Mimo wszystko wyglądała lepiej, niż większość ran zadana skażoną bronią.
— Dlaczego jej nie wyleczysz? Przecież wystarczy…
— Rany skażone parytem powinny mieć osobny rozdział w księgach. Nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię ich uleczać magią. Dobrze będzie, jeśli ciało samo wyrzuci metal na zewnątrz. To wtedy będę miała jeszcze jedną bliznę do kolekcji. Jeśli nie… Widok konającego od parytu czarodzieja nie jest przyjemny dla nikogo.
Czarodziejka odchyliła głowę do tyłu, zamykając oczy. Wzięła wdech, a potem zanurzyła rękę w wodzie, starając się wytrzymać jak najdłużej. I ignorować myśl o tym, że rana może być śmiertelna. Nie mogła dać po sobie znać przerażenia.
— Co się stało?
— W nocy… Zresztą, nieważne — odpowiedziała Anna, szybko przemywając włosy i wykręcając z nich resztki wody. Odechciało się jej taplania w wodzie i patrzenia na ranę. Wyskoczyła energicznie z balii i otuliła przyniesionym ręcznikiem. Mirthiel wskazała jej na ubrania złożone na krzywym zydlu.
— Już? — zdziwiła się kurtyzana, przewracając oczyma. — Tutaj masz te szaty — dodała, a potem wyszła.
Czarodziejka domyśliła się, że nie doceniła uprzejmości kurtyzany. Sprawnie przewiązała ramię świeżym bandażem, przeklinając ludzi Venevaila. Zacisnęła zęby, gdy sięgając po ubranie, rana zapiekła. Miała nadzieje, że paryt nie wszedł do ciała zbyt głęboko. Powoli ubrała czyste szaty, a potem obojętnie minęła lustro oparte o szarą ścianę.
W przelotnym odbiciu zdążyła dostrzec zmianę, jakiej dokonało w niej zaklęcie. Blada twarz była teraz o wiele delikatniejsza, włosy lśniły, pełne usta były gładkie, jak dawniej. Jakby znów widziała Revennę Czarną, która potrafiła przed lustrem spędzać godziny. Ale Anna z Langevin nie chciała na nią patrzeć.
Moc Tehruńskiej Więzi Życia zawsze ją zachwycała. Inkantacja nie była zbyt skomplikowana, choć wymagała od czarującego odporności na poważne efekty uboczne. Czar był równie paskudny, co przydatny. Praktyka ta podpadała pod zwaną przez wielu czarną magię, którą w kręgach czarodziei gardzono. Magia, która raz poznana, zawsze zostawiała ślad w pamięci czarodzieja.
Żaden czarodziej, nawet najbardziej samolubny i zdemoralizowany do cna, nie wyciągał z ludzi energii, by dodać sobie lat życia. Inkantacja miała swoją cenę, zawsze niespodziewaną i niemożliwą do oszacowania. Czasem czarującemu przychodziło zapłacić ją za kilka minut, a czasem za kilkanaście lat. Czasem nigdy. I to skutecznie odstraszało większość.
Niewielu wiedziało, że przydomek Anny nie wziął się ani od barwy jej włosów, ani szat, które nosiła. To magia, którą praktykowała, była czarna.
Zaplecze burdelu było uprzątnięte, kobiety dopiero co schodziły się do stołu. Każda z nich oddawała część swojego zarobku kurtyzanie, stojącej przy wejściu z wyciągniętą ręką.
— Dziewczyny jedzą posiłek. Choć, zjedz z nami — powiedziała Mithiel, wychodząc gdzieś z pieniędzmi.
Anna przysiadła z boku i spojrzała na pozostałe kobiety.
Były w różnym wieku. Dwie ledwo wyrośnięte, jakby ktoś przebrał dziecko w szaty dorosłego. Kolejne zdawały się być starsze, dojrzałe. Wreszcie gdzieś z tyłu krzątały się o wiele starsze, zmęczone kobiety. Żadna z nich nie uśmiechnęła się choćby przez moment. Niektóre miały na twarzy ślady po uderzeniach, inne nie zmyły jeszcze wszystkiego, co wieczorem na siebie nałożyły.
Kurtyzana wróciła i przysiadła naprzeciwko Anny.
— Nie spodziewałam się, że cię tutaj znajdę — zaczęła, przysuwając do siebie płaski talerz podpłomyków.
— Ja też nie spodziewałam się, że tak szybko się spotkamy — odpowiedziała Anna. — Długo nie wracałaś do Miodowego Pola. Wszyscy myśleli… O najgorszym.
— Jakoś się to wszystko tak potoczyło… — mruknęła, patrząc wokół. Dopiero teraz Anna zauważyła zmarszczki i przebarwienia na twarzy siostrzenicy babci Frink — staruszki, która przyjęła ją pod swój dach w Miodowym Polu.
— Nie patrz tak na mnie. Nie jestem czarodziejką.
— Nie spodziewałam się, że otworzysz burdel. Nikt by się nie spodziewał.
Kurtyzana wzruszyła ramionami.
— Też się tego nie spodziewałam. Ale to interes jak każdy inny — mruknęła Mithiel, opierając głowę na rękach. — A ci trzej, których zdążyłaś spotkać… Okradli mnie kilka dni temu z pieniędzy. I to sporych pieniędzy. Nasz najemnik szedł śladem pobitych i skrzywdzonych przez nich kobiet, ale nie potrafił do nich dotrzeć. Dranie siedzieli w miejscach, do których nawet Loravian nie wpuszczali. To wszystko, to drobna zapłata.
Anna podziękowała, gdy młoda, niebieskooka dziewczyna podała jej misę z jedzeniem.
— Czy powinnam wiedzieć, kim byli ci mężczyźni? — zapytała, powoli dzieląc na kawałki cienki podpłomyk.
— Nie — odpowiedziała kurtyzana, nieświadomie zasłaniając usta. Przez chwilę milczała, gładząc tył głowy. — Jeśli mogę oczywiście cię o to spytać… Co takiego robi Anna z Langevin w takim miejscu jak Tira?
— Tak się potoczyło — odparła czarodziejka, celowo powtarzając słowa rozmówczyni. Zamoczyła kawałek placka w gęstym sosie i skosztowała. Nie okazała zaskoczenia, gdy poczuła charakterystyczny posmak prawie podpsutego mięsa i kaszy.
— Mam nadzieję, że jesteś świadoma jednego. To, że byłaś w Aed latem wiedzą już wszyscy. Że jesteś w Tirze, zaczęto mówić na początku zimy. — dodała Mithiel, zgarniając resztki okruszków na talerz. — W niektórych kręgach jest o tobie nadzwyczaj głośno.
Czarodziejka mogła tylko przypuszczać, że kręgi, o których mówiła Mithiel, nie były zrzeszały podstarzałych złotników.
— Nie zapominaj, że z tym, czego się od ciebie dowiem, nic nie zrobię.
— Wiem, przecież ci ufam. Szukam kogoś — odpowiedziała po chwili, natychmiast żałując każdego z wypowiedzianych słów.
— Tutaj nawet ścieki mają uszy. Może nie wiem wszystkiego, ale ulice tego miasta są moje. Mogę ci pomóc.
Świadomość, że nie powinna była ufać nikomu, zaczęła wtrącać w każdą myśl, jaką miała w głowie.
— Wspólnik? Kochanek?
— Nie, nie. — złe przeczucia więziły słowa w gardle. — Raczej dłużnik. Tylko skąd wiesz, że chodzi o mężczyznę?
— Zawsze chodzi o mężczyznę.
Anna zaśmiała się nerwowo. Nie pierwszy raz słyszała te banalne, typowe dla Mithiel, słowa.
— Jak wygląda?
— Wysoki, postawny… Trochę wynędzniały, ale dobrze zbudowany. Można powiedzieć, szermierz. Jest poważnie ranny, więc nie będzie… nie powinien szarżować.
— Takich jest tu pełno! Jakieś szczegóły? Oczy?
— Niebieskie… Niebiesko-szare? I ciemne włosy, trochę posiwiałe. Myślę… Że będzie szukał swojego konia, może gdzieś na końskim targu…
Kurtyzana zawołała którąś z dziewczyn. Momentalnie przy stole pojawiła się ciemnowłosa kobieta, o szerokich biodrach i wydatnych ustach, ubrana w zupełnie odmienną od jej urody siwą suknię.
— Słyszałaś to? — prostytutka kiwnęła głową. — Znajdziesz mi tego człowieka. Nie pozwolisz, żeby opuścił miasto. I poślesz tu kogoś, żeby nas zawiadomił o jego obecności.
— Jestem zmęczona, nigdzie nie idę — odpowiedziała kobieta, krzyżując ręce na piersi. — Szczególnie nie dla niej.
— Pójdziesz, bo idziesz dla mnie, i dlatego, że dam ci dwa dni wolnego, za które zapłacę. Tylko weź jeszcze kogoś ze sobą.
Kobieta przewróciła oczami, ale posłuchała, przywołując do siebie kilka młodszych, wypoczętych dziewczyn. Kurtyzana pokręciła głową i wróciła do rozmowy.
— Szermierz… Brzmi to, jak historia, której warto posłuchać.
— Ten człowiek jest powodem, dla którego moja chatka w Aed poszła z dymem. A potem kilka innych miejsc w tym przeklętym Verden! Gdybym wtedy wiedziała, że sprawa idzie o coś więcej, niż… — Anna przerwała, szukając odpowiedniego słowa — …niż o to, czego ten wariat ode mnie najpierw chciał, posłałabym go do Harana.
— Gdy go znajdziesz… Co zrobisz?
Anna sięgnęła po kubek napełniony wodą i zatrzymała go przed ustami.
— Usmażę w ogniu.
Kurtyzana przez moment uwierzyła w jej słowa.
— Nie rób takiej miny, żartuję przecież. Nie wiem, co zrobię. Zaintrygował mnie, wiesz? Nikt mi nie karze go szukać, ale... On wie coś, czego wiedzieć nie powinien — mruknęła czarodziejka, przypominając sobie słowa paladyna, które mroziły jej krew w żyłach. Przez które Białorytny miał w jej oczach jakąś wartość.
— Znajdziesz go, dokończysz sprawę. A potem? Długo będziesz jeszcze w Loravii?
Tu leżała granica zaufania. Peter jednak miał rację. Tylko Yetuna wie, kto jeszcze jej szuka. Skoro Białorytny będąc na kontynencie dowiedział się o jej obecności w Aed, to rozpowiadanie o sobie czegokolwiek jest bardziej, niż ryzykowne. Anna odchyliła się do tyłu, starając się nie dać znać po sobie, że kłamie.
— Tak. Przynajmniej rok, zanim wszystko się nie uspokoi i będę mogła wracać do Varantu — odpowiedziała. Zamierzała wyjechać, gdy tylko Zaraniec uwolni się od skuwających go w bezruchu lodów. I to nie do Varantu, ale Castelli. I już nie wracać.
Po chwili milczenia kobiety wróciły do rozmowy. Anna słuchała wieści z całej Loravii, po każdym zdaniu czując coraz większy żal. Wraz z nadejściem wiosny Parvan miał wreszcie zabrać się za politykę. Ludzie mówili, że król skończy z tym, co przez wieki reprezentowało królestwo Loravii i zawiąże sojusz z królestwami Czarnego Aktu, a tym samym na zawsze zniszczy w Loravii to, co zniszczono w Tiglavve i Avii. A Sverskell nie dawał Loravianom nadziei na jego powrót. Najstarszy z rodów Faarskajów wydawał się porzucić starania o powrót na tron.
Ale niektórzy mówili też o wiośnie Sverskella. Że król wróci lada moment, a u jego boku będą wojska Vanderlinden, stojące murem za prawowitym władcą Loravii. Że nadejdą ze wschodu, żołnierze brnący przez śnieg i bagna, z dwugłowym orłem na proporcach i w sercach. I pójdą za nim Zimnokrwiści, tak długo niemi, wreszcie przemówią stalą pogrzebaną przez lata w podziemiach ich posiadłości.
Anna dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo Loravia zmieniła się od Wielkiego Pogromu. Czuła, że myliła się, co do wielu rzeczy. Myliła się przede wszystkim, że Korona Północy będzie dla niej bezpiecznym miejscem.
Wreszcie kobiety zeszły na temat czarodziei. Choć Mithiel nie powinna mieć z
zasady kontaktu z praktykującymi magię, dobrze wiedziała też, co dzieje się
pośród pomniejszych magów mieszkających w Loravii. Zastanawiające było, od
kogo otrzymywała takie informacje i co z nimi robiła. Rozmowa zdawała się
toczyć bez końca, aż wreszcie jedna z dziewczyn wbiegła do pomieszczenia.
Przemoczona, przemarznięta, zadyszana. Ale zrobiła to, co rozkazała jej
kurtyzana.
***
Deszcz lał jak z cebra, woda
zbierała na ulicach w zatrważającym tempie. Ludzie biegali, osłaniając się czym
popadnie i otwierając drzwi domów, chowając pod dachem towary.
— A więc szuka szkapy —
powiedziała Anna, patrząc na miejsce, w którym któraś z dziewczyn Mithiel miała
widzieć Białorytnego.
Przed czarodziejką rozciągał
ubity plac, przepełniony ludźmi i zwierzętami. Końskie łby wystawały ponad
czapki mieszczan, krzyki, parsknięcia mieszały się w jeden gwar. To tutaj handlowano
ponoć najlepszymi końmi w całym Verden. Była to jednak plotka — nawet Anna
wiedziała, że pogłoska jest rozgłaszana przez okolicznych handlarzy konie.
Targi najlepszych wierzchowców odbywały się kilka mil od Aed, w miasteczku
Taitret. Nie w Tirze. Lecz jeśli partyzanci chcieli szybko sprzedać konia, to
bardzo prawdopodobnym było, że pozbyli się go właśnie tutaj.
Deszcz się nasilał, sierść
kręcących się wokół zwierząt błyszczała. Anna owinęła się płaszczem, czując jak
tkanina przemaka. Nie zamierzała długo moknąć w deszczu.
Przeciskała się między ludźmi
szybko, trzymając ciągle rękę na sakiewce. Złodzieje tylko czekali na
odpowiednią okazję, by zarobić, a wydarzenie przyciągało ich jak ćmy do ognia.
Czarodziejka rozglądała się wokół, badając każdą napotkaną twarz. A było ich
wiele.
Nikt nie chciał odejść,
niedobiwszy wpierw targu. Ziemia rozgniatana przez kopyta i ludzkie stopy
zamieniła się w jedno bajoro, w którym grzęźli i kupujący, i sprzedawcy.
Im dłużej czarodziejka przebijała
się przez ludzi, tym bardziej traciła nadzieję, że znajdzie paladyna. Krzyki i
wrzaski wybijały ją ze skupienia, aż miała ochotę uciszyć ludzi jakimś
zaklęciem. Nikt nie stał miejscu, zdenerwowane zwierzęta zakreślały nerwowe
koła, przywiązane uwiązami do słupków.
Nagle donośny krzyk uciszył całą
gawiedź.
Wcześniej niedosłyszane, w ciszy
wyraźne, dzwony biły jak oszalałe. Strażnicy wyglądali na zaskoczonych i
zaintrygowanych alarmem. Patrol jeszcze chwilę temu z radością stojący pod
strzechą domu, z przekleństwami ruszył przez ulewę. Mimo niepokoju, wszyscy
wrócili do interesów. Anna dalej przeczesywała tłum.
Ludzie kręcili się niby muchy na
gnijącym mięsie. Ktoś na koniu przeszarżował na wskroś placu. Na środku
targowiska, kilkanaście kroków od czarodziejki, trójka ludzi zaczęła ustawiać
prowizoryczny podest z desek. Po chwili, stanął na nim niski, opasły mężczyzna.
Deszcz zmoczył już jego piękną czapkę, która straciła strzelisty kształt.
Człowiek wziął wdech i zatrąbił na małej, blaszanej trąbce. Kilka osób zebrało
się wokół, wznosząc głowy ku tirańczykowi.
— Ludzie, słuchajcie! Pośród was kryje się
morderczyni, czarodziejka, która śmiała podnieść rękę na szacownych posłańców,
którzy przybyli z Avii.
Tłum w odpowiedzi zarechotał.
Loravianie nie cierpieli Avijczyków od dobrych kilkuset lat. Gdy tylko w
Zjednoczonych Królestwach działo się coś złego, mieszkańcy Korony Pónocy
szydzili ze swojego wroga przy każdym kuflu piwa.
— Cichajcie! Bramy miasta
pozostaną tak długo pod kontrolą, aż straż nie znajdzie winnej. Bez przepustki
z miasta nie wyjdziecie! Więc lepiej rozejrzyjcie się wokół, bo pewno
czarodziejka kryje się pośród was! Rada miasta da dwieście gwinei, za
przyprowadzenie jej żywej! Ale kto choćby ją tknie, sam zapłaci grzywnę!
Ludzie szeptali między sobą,
rozglądając się między sobą. Inni nasłuchiwali w spokoju, nie przerywając
swoich zajęć, jeszcze inni przechodzili obok obojętnie, przepychając się przez
gapiów.
— Wiedźma ma czarne jak kruk,
bardzo długie włosy! W czarnej sukni, której przód jest poszarpany! Została
raniona w ramię. Dwieście gwinei za wiedźmę! Dwieście!
Anna natychmiast wycofała się z tłumu, zakrywając twarz kapturem. Ktoś
natychmiast spojrzał za nią.
— Cholera…
Wróciła się aż do bramki, przez
którą weszła na ogrodzony niskim płotkiem targ. Ale przy niej stali już dwaj
strażnicy. Mieli czerwone twarze i wymachując rękami, wskazywali co chwilę na
różnych przechodniów, przywołując ich do siebie. Każdy, kto miał kaptur, musiał
go przed nimi ściągnąć. To wyjście więc odpadło.
Anna zawróciła. Po placu krążyło
kolejnych czterech strażników. Mężczyźni torowali sobie przejście, bezlitośnie
częstując nieszczęsnych zamyślonych uderzeniem tarczą.
Czarodziejka obeszła płotek,
szukając jakiegoś innego wyjścia. Na próżno. Ślamazarnie wspięła się na jakąś
skrzynię i przeskoczyła przeszkodę, lądując niezdarnie po drugiej stronie. Tam
jednak też czekała para, która natychmiast zwróciła się ku niej.
— Ej! Stójże! — krzyknęli
strażnicy.
Nie patrząc więcej za siebie, wmieszała się w tłum, w duszy dziękując za siły,
które przywróciła jej inkantacja.
— Stać, psia mać!
Przyspieszyła, ale szła pod prąd.
Strażnicy byli coraz bliżej. Wbiegła w ślepy zaułek. Momentalnie zawróciła i
wybrała inną uliczkę. Gdzieś w tyle obcasy ciężkich butów stukały o bruk.
Przepchnęła się pomiędzy dwoma wozami, skręcając w inną odnogę. Woźnica zaklął,
wymachując za nią pięścią. Parła dalej, byle przed siebie. Nie miała pojęcia, że tym razem obława była zaplanowana.
Płuc odmawiały wysiłku, nie mogła dłużej biec. Dotarła do końca uliczki i stanęła przed przejściem do jednej z głównych ulic.
Przejście było puste. Niemal puste. Na jego środku stał młody mężczyzna. Jego zielonkawy kubrak wysiał na
ramionach, twarz była blada. Gdyby nie herb miasta, Anna prześlizgnęłaby się
obok bez zastanowienia.
Prawie chłopiec — pomyślała. Młodzik przebudził się na widok
czarodziejki i odruchowo zasalutował.
— Pani, żeby przejść, ściągnijcie kaptur, proszę — powiedział, czerwieniąc
się natychmiast. — Jest obława na czarodziejkę.
Po jego twarzy spływały krople wody, spadające na drżące kolana.
— Pani?
Nie odpowiedziała, szukając
dobrego wytłumaczenia. Deszcz lał strumieniami. Woda wdarł się do jej butów,
mrożąc otarte palce. Młodzik sprawnie wyjął z kołczanu strzałę i przygotował
się do napięcia łuku jednym ruchem. Nie żartował.
— Mamy rozkaz zatrzymać każdą
kobietę siłą, która nie usłucha. Ściągnijcie kaptur, pani.
Anna wyciągnęła przed siebie
dłoń. Wiedziała, że jeśli użyje teraz magii, to pożałuje. Jedno słowo zaklęcia
wystarczyło, by rozwścieczyć paryt w jej żyłach. Wreszcie szarpnęła za materiał,
odsłaniając twarz. Smarkaty strażnik otworzył oczy szeroko i natychmiast napiął łuk, choć
nie celował wprost w czarodziejkę.
— Spokojnie. Nie jesteś paladynem. Schowaj ten łuk. Daj mi przejść w
spokoju — powiedziała powoli, robiąc krok w tył. — Nic ci nie zrobię.
— Obróćcie się, Pani. Ręce unieście w dół… Nie, do góry! — rzucił
młodzik, niepewny swych rozkazów.
— Zrozum, nie chcę cię skrzywdzić — powiedziała. I zrobiła o jeden
gest za dużo.
Strażnik strzelił.
Nie zdążyła z tarczą. Upuściła worek, gdy strzała przeszyła ramię.
Słój wypełniony energią pękł z hukiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz