Trzepnęła koszulą nieco nerwowym, gwałtownym gestem, zmuszając mokry materiał do częściowego rozprostowania się, pozbycia nagromadzonych fałd. Krople wody opadły na ziemię, a koszula zawisła na sznurze, dołączając do szeregu innych, mokrych ubrań.
Wiosna rozkwitała w pełni, a lekkie podmuchy wiatru niosły ze sobą zapowiedź lata, nadchodzącego coraz to większymi krokami. Choć pora była relatywnie wczesna, chłód poranka zanikał, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie. Oraz ostatnie krople rosy na trawie, skrzące się w promieniach słońca, znikające raz za razem. A może to tylko woda, która zrosiła ziemię przy tym gwałtownym otrzepywaniu, rozprostowywaniu?
Prosta czynność, a jednak w jakimś stopniu pomagała w uwolnieniu nagromadzonej — nie wiedzieć do końca dlaczego — frustracji. Wróć, jednak wiedzieć, dlaczego. W powietrzu coś wisiało. Coś bliżej nieokreślonego, nieuchwytnego, a drażniącego gorzej niż bzyczący komar w chwili, gdy próbuje się zasnąć. Coś, co wyrwało z ciepłych objęć snu jeszcze przed pianiem kura i nie pozwoliło ponownie powrócić do świata ułud i najróżniejszych widziadeł. Nie, żeby nie była po części wdzięczna temu czemuś — choć z tego wszystkiego pamiętała jedynie strzępy, dosłownie niewielkie okruszki z całości, to jednak stwierdzenie "tak, spałam doskonale i wypoczęłam" było po prostu kłamstwem. Kłamstwem nie zawsze doskonale zamaskowanym. Szczęście w nieszczęściu, iż miała idealną wymówkę, gdyby ktoś raczył się tego przyczepić — ot, takie tam nerwy przyszłej panny młodej. Czy tam podekscytowanie z powodu zbliżającego się ślubu — co kto woli. A że jeszcze trochę wody w Złośnicy miało upłynąć, zanim jej przyjdzie stanąć na ślubnym kobiercu? Kogo by to obchodziło — wręcz wypadało się ekscytować, szykować wyprawkę z radością i marzyć o gromadce dzieci, czepiających się spódnicy! Zwłaszcza że już trochę lat na karku miała i właściwie to był ostatni dzwonek na zamążpójście. Szkoda tylko, że właściwie nikt nie raczył jej spytać o zdanie w tej kwestii.
Zazgrzytała zębami w duchu, jednocześnie z trudem rozprostowując przemarznięte palce i wycierając ręce o cienką suknię. Chłód zdawał się wżerać w głąb ciała, sięgać wręcz kości, co ostatecznie skutkowało trudnym do określenia bólem. Kontakt z zimną wodą zdecydowanie nie służył smukłym dłoniom, na których zdążyło się odcisnąć piętno pracy. Nawet jeśli miała to szczęście, by nie wylądować w klasycznej, chłopskiej rodzinie, to roboty wciąż było sporo.
Nie, nie miała nic przeciwko temu, bowiem pozwalało to przeważnie zagłuszyć wszelkie swobodne myśli. Poczucie, że tu nie pasuje. Dokładnie z tego powodu wymknęła się tak wcześnie rano, by — nie zważając na chłód — nie musieć się przewracać z boku na bok i walczyć z nieproszonymi, bliżej nieokreślonymi pragnieniami. Z tęsknotą wręcz. Za czymś, czego nawet nie umiała nazwać.
Potrząsnęła lekko głową, po raz kolejny próbując odzyskać kontrolę nad tym, co działo się w jej głowie. Z cichym westchnięciem schyliła się, by podnieść pusty już kosz i skierowała się w stronę nieszczególnie wielkiego domu, po drodze wylewając zgromadzoną na dnie wodę.
— Wracam nad rzekę, widziałam, ze kozłek ładnie wyrósł! — zawołała, gdy tylko weszła do środka.
— Tylko najpierw zanieś maść Ise, leży na stole! — odpowiedź Alyssy nadeszła stłumiona; zapewne kobieta przebywała na piętrze, zajmując się domowymi obowiązkami.
— Dobrze, mamo! — odkrzyknęła, kierując kroki do ich wspólnej pracowni. Albo raczej "wspólnej" — ostatnio coraz bardziej stawała się jej pracownią, Rejki. Tyle że... wkrótce miał nastać ten moment, w którym opuści dom, nieprawdaż?
Znajomy zapach ziół nieomal dosłownie ją otulił, gdy tylko otworzyła drzwi pomieszczenia. Szeregi niewielkich słoiczków na półkach, wiązki ziół, wiszące na ścianach. Oraz, oczywiście, niewielki słoiczek, który miała zanieść do starszej kobiety. Zakręciła się sprawnie, odkładając dotychczas trzymany kosz na bok i sięgając po mniejszy — akurat, żeby pomieścił specyfik, a później i zioła. Zanim wyszła, przypasała jeszcze niewielki, wierny nożyk, służący praktycznie wyłącznie do ścinania ziół.
Na szczęście w zasadzie nie musiała jakoś szczególnie nadkładać drogi, by ostatecznie dotrzeć do tej swojej upatrzonej kępki ziół nad brzegiem Złośnicy. Stara Ise mieszkała niedaleko za rzeką, toteż właściwie sprawy ułożyły się idealnie — mogła spełnić swoje zamierzenia w drodze powrotnej. A że kładka prowadząca na drugą stronę znajdowała się nieco dalej, niż mogłaby chcieć? Dziś jakoś to nie przeszkadzało — im później wróci do domu, w którym nie wiedzieć dlaczego niemal dosłownie się dusiło, tym lepiej.
Tymczasem słońce przygrzewało, w powietrzu unosiła się woń mocno dojrzałej wiosny, tu i ówdzie dało się posłyszeć ptasie trele, a woda jednostajnie szumiała, prawie że usypiająco. Nic, tylko paść na trawę, osłonić twarz słomkowym kapeluszem i zapaść w drzemkę...
... tyle że miała obowiązki.
I nic nie chciało być takie, jakie być powinno.
Wiosna rozkwitała w pełni, a lekkie podmuchy wiatru niosły ze sobą zapowiedź lata, nadchodzącego coraz to większymi krokami. Choć pora była relatywnie wczesna, chłód poranka zanikał, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie. Oraz ostatnie krople rosy na trawie, skrzące się w promieniach słońca, znikające raz za razem. A może to tylko woda, która zrosiła ziemię przy tym gwałtownym otrzepywaniu, rozprostowywaniu?
Prosta czynność, a jednak w jakimś stopniu pomagała w uwolnieniu nagromadzonej — nie wiedzieć do końca dlaczego — frustracji. Wróć, jednak wiedzieć, dlaczego. W powietrzu coś wisiało. Coś bliżej nieokreślonego, nieuchwytnego, a drażniącego gorzej niż bzyczący komar w chwili, gdy próbuje się zasnąć. Coś, co wyrwało z ciepłych objęć snu jeszcze przed pianiem kura i nie pozwoliło ponownie powrócić do świata ułud i najróżniejszych widziadeł. Nie, żeby nie była po części wdzięczna temu czemuś — choć z tego wszystkiego pamiętała jedynie strzępy, dosłownie niewielkie okruszki z całości, to jednak stwierdzenie "tak, spałam doskonale i wypoczęłam" było po prostu kłamstwem. Kłamstwem nie zawsze doskonale zamaskowanym. Szczęście w nieszczęściu, iż miała idealną wymówkę, gdyby ktoś raczył się tego przyczepić — ot, takie tam nerwy przyszłej panny młodej. Czy tam podekscytowanie z powodu zbliżającego się ślubu — co kto woli. A że jeszcze trochę wody w Złośnicy miało upłynąć, zanim jej przyjdzie stanąć na ślubnym kobiercu? Kogo by to obchodziło — wręcz wypadało się ekscytować, szykować wyprawkę z radością i marzyć o gromadce dzieci, czepiających się spódnicy! Zwłaszcza że już trochę lat na karku miała i właściwie to był ostatni dzwonek na zamążpójście. Szkoda tylko, że właściwie nikt nie raczył jej spytać o zdanie w tej kwestii.
Zazgrzytała zębami w duchu, jednocześnie z trudem rozprostowując przemarznięte palce i wycierając ręce o cienką suknię. Chłód zdawał się wżerać w głąb ciała, sięgać wręcz kości, co ostatecznie skutkowało trudnym do określenia bólem. Kontakt z zimną wodą zdecydowanie nie służył smukłym dłoniom, na których zdążyło się odcisnąć piętno pracy. Nawet jeśli miała to szczęście, by nie wylądować w klasycznej, chłopskiej rodzinie, to roboty wciąż było sporo.
Nie, nie miała nic przeciwko temu, bowiem pozwalało to przeważnie zagłuszyć wszelkie swobodne myśli. Poczucie, że tu nie pasuje. Dokładnie z tego powodu wymknęła się tak wcześnie rano, by — nie zważając na chłód — nie musieć się przewracać z boku na bok i walczyć z nieproszonymi, bliżej nieokreślonymi pragnieniami. Z tęsknotą wręcz. Za czymś, czego nawet nie umiała nazwać.
Potrząsnęła lekko głową, po raz kolejny próbując odzyskać kontrolę nad tym, co działo się w jej głowie. Z cichym westchnięciem schyliła się, by podnieść pusty już kosz i skierowała się w stronę nieszczególnie wielkiego domu, po drodze wylewając zgromadzoną na dnie wodę.
— Wracam nad rzekę, widziałam, ze kozłek ładnie wyrósł! — zawołała, gdy tylko weszła do środka.
— Tylko najpierw zanieś maść Ise, leży na stole! — odpowiedź Alyssy nadeszła stłumiona; zapewne kobieta przebywała na piętrze, zajmując się domowymi obowiązkami.
— Dobrze, mamo! — odkrzyknęła, kierując kroki do ich wspólnej pracowni. Albo raczej "wspólnej" — ostatnio coraz bardziej stawała się jej pracownią, Rejki. Tyle że... wkrótce miał nastać ten moment, w którym opuści dom, nieprawdaż?
Znajomy zapach ziół nieomal dosłownie ją otulił, gdy tylko otworzyła drzwi pomieszczenia. Szeregi niewielkich słoiczków na półkach, wiązki ziół, wiszące na ścianach. Oraz, oczywiście, niewielki słoiczek, który miała zanieść do starszej kobiety. Zakręciła się sprawnie, odkładając dotychczas trzymany kosz na bok i sięgając po mniejszy — akurat, żeby pomieścił specyfik, a później i zioła. Zanim wyszła, przypasała jeszcze niewielki, wierny nożyk, służący praktycznie wyłącznie do ścinania ziół.
Na szczęście w zasadzie nie musiała jakoś szczególnie nadkładać drogi, by ostatecznie dotrzeć do tej swojej upatrzonej kępki ziół nad brzegiem Złośnicy. Stara Ise mieszkała niedaleko za rzeką, toteż właściwie sprawy ułożyły się idealnie — mogła spełnić swoje zamierzenia w drodze powrotnej. A że kładka prowadząca na drugą stronę znajdowała się nieco dalej, niż mogłaby chcieć? Dziś jakoś to nie przeszkadzało — im później wróci do domu, w którym nie wiedzieć dlaczego niemal dosłownie się dusiło, tym lepiej.
Tymczasem słońce przygrzewało, w powietrzu unosiła się woń mocno dojrzałej wiosny, tu i ówdzie dało się posłyszeć ptasie trele, a woda jednostajnie szumiała, prawie że usypiająco. Nic, tylko paść na trawę, osłonić twarz słomkowym kapeluszem i zapaść w drzemkę...
... tyle że miała obowiązki.
I nic nie chciało być takie, jakie być powinno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz