Huk uderzył w Annę, powalając na kolana. Ogłuszona, nie czuła nawet strzały przeszywającej ramię. Gdy upadła, szkło zadźwięczało, tłukąc się na miliardy kawałków. Piasek z rozbitego słoika rozlał się jak woda pomiędzy nierówne fragmenty bruku. Strażnik zastygnął w miejscu. Tylko krew spływająca po ciemnej tkaninie łagodnie opadała w dół, znacząc materiał.
Kryształki piasku jakby żyjąc własnym życiem, rozsypywały się dalej, jak płynąca rzeka, aż pomiędzy nimi zarysował się obły kształt. Anna przechyliła głowę, patrząc, jak spomiędzy pyłu wysuwa się biała igła, podobna do igły kompasu. Metalowy przedmiot zajaśniał złotawym światłem, emanując wokół dziwną poświatę.
Nie minęła sekunda, a igła uniosła się w powietrzu, wysyłając regularny impuls energii i zaczęła obracać się wokół własnej osi, raz w lewo, raz w prawo. Deszcz jakby zatrzymał się w miejscu, gdy czarodziejka powoli wyciągnęła ku niemu bladą, drżącą dłoń.
Poczuła, jak odpływa gdzieś poza granicę świadomości — siedzi sama w oślepiająco jasnym pokoju, a zewsząd wydobywają się tysiące szeptów. Kobiet, mężczyzn, dzieci.
Wszyscy mówili obcym języku, niektórzy powoli, spokojnie, inni w gniewie, pośpiechu, euforii, strachu, radości, żalu. Po chwili Anna zrozumiała, czym były te szepty.
Życzeniami.
Już wiedziała, czym jest igła. Kim jest. I co potrafi. To nie tak, że nie dawała wiary temu, co wykładano na Van Torze, bądź co słyszała od innych czarodziei. Przekonanie, że czasy nieskalanej magii, artefaktów i dziwów nie z tego świata bezpowrotnie minęły, było z nią od zawsze. Po prostu odrzuciła od siebie każdą myśl, która wskazywała na to, że w słoju znajduje się djin.
Bo djiny miały istnieć tylko na kartach nielicznych ksiąg, jako mit, ślad przeszłości. Pozostałość po czymś obcym, nie z tego świata, dzieło innych czarodziei, o których nigdy nie mówiono ani nie wspominano. W Aduanie miało djinów nie być.
Nie wiedziała, czym dokładnie były djiny. Rozumiała je jako szczególne, zniekształcone skupiska energii, które pozwalały korzystać z magii każdemu człowiekowi, niezależnie od tego, czy posiadał dar. Czyli po prostu, spełniały życzenia. A przynajmniej tak to wyglądało. Życzenia były formą zaklęć, myślowego rozkazu, doskonalszej formy sztuki magicznej, które osiągali nieliczni. To, że dzięki prostej myśli można było dokonać rzeczy niemal niemożliwych, czyniło djiny bezcennymi istotami, których posiadanie mogło dać zwykłemu człowiekowi władzę doświadczonego, potężnego czarodzieja.
Wciąż, istoty te jednak miały być tylko legendą, wręcz bzdurą, wymysłem nadmiernie pomysłowego czarodzieja. A jednak jeden znalazł się w tym czasie i w tym miejscu, jak gdyby było to przeznaczeniem. Albo przekleństwem, początkiem katastrofy.
Pojedyncza łza spłynęła po policzku czarodziejki. Ramię rwało ostrym bólem, deszcz wbijający się w tkaninę i ranę ochładzał ciało. Cokolwiek złego mogło się stać, właśnie się stało. I istniała tylko jedna możliwość, by to naprawić, przywrócić do porządku.
Anna wiedziała, że nieprecyzyjne życzenia niosły za sobą abstrakcyjne skutki. W tak beznadziejnej sytuacji nie było jednak lepszego wyjścia, niż zaryzykować niemal wszystkim.
— Zabierz mnie z powrotem — powiedziała Anna, ściskając w dłoni igłę. Ziemia zawibrowała, drżąc coraz mocniej, coraz silniej. Krąg dymu i pyłu otoczył czarodziejkę, zamykając w pętli czasu.
— Zabierz mnie z powrotem. Jak daleko tylko możesz. Cofnij czas. Cofnij to wszystko.
Drżenie zamieniło się w miarowe dudnienie, regularne, falowe, aż wreszcie nieprzerwany huk. Pył i woda uniosły się w powietrze, kamień wokół pierścienia pękał i rozsypywał na drobny mak. Impuls rezonował we wszystkim, co znajdowało się wokół. Unieruchomiony strachem strażnik patrzył, jak czarodziejka natychmiast starzeje się, odmładza i znów starzeje. Jej włosy siwieją, są dłuższe, krótsze, lśniące, matowe. Jakby czas wokół niej cofnął się wstecz.
Czarodziejka nie wiedziała tylko jednego. Że djin w jej ręce nie był przeznaczony do spełniania takich życzeń.
Wspomnienia przelatywały przed oczami czarodziejki, cofały się, znikały w bieli, jak fresk na słońcu. Najpierw kryjówka Petera, potem widok zaśnieżonego miasta, górski szlak, najemnicy zarzynający kapłanki, ciemna komnata, rudowłosa dziewczyna.
Choroba, nieprzespane noce, chłód kamiennej podłogi, płomień świecy jarzący się w mroku, duszący zapach starych zasłon, rześki powiew znad drzew otaczających tirański klasztor.
I wszystko, co było jeszcze dalej. Przepełnione Aed, chata nad portem, Białorytny siedzący na krześle w jej domu, zapach maciejki kwitnącej nocą w Miodowym Polu, tortury na Taal, płonący stos w Tiglavve, zakrwawiony Kolsvik.
Wreszcie najwyższa wieża Van Toru spadająca w ciszy w dół. Kamienie rozsypujące się do podnóży wyspy, na której stał budynek. Gdyby nie pęknięcie w dnie morza, paladyni nigdy nie podeszli by tak blisko — pomyślała Anna, widząc samą siebie, obserwującą upadek Van Toru z castellijskiego brzegu.
Echo niosło się daleko, a tynk odpadał z tirańskich domów, dachówki rozbijały się o bruk, woda zgromadzona w rynsztoku wrzała wzbudzona dźwiękiem. Szyby zaczęły pękać, rozpierane wibracjami, kolejny podmuch uniósł z ziemi chmarę brudu.
Czas cofał się dalej, przez noce spędzone na wyglądaniu za okno na szeroką ulicę Brivii, na przygotowaniach do walki, na ucieczkach, planach, dyskusjach z innymi, rozmowach z Telvanem, Yarissą i Finnegann.
Aż wszystko ustało.
Gdy pył opadł, w kręgu klęczała ta sama czarodziejka. Ubrana w jaskrawoniebieską przeszywanicę, noszącą stare ślady po krwi, zaszywaną w kilku miejscach. Blade ręce swobodnie wisiały wzdłuż ciała, a włosy sklejone potem były ciasno związane z tyłu. Nieruchomo, trwała jak posąg, aż wreszcie ostatnia nić czasu zerwała się z trzaskiem, uwalniając ją spod zaklęcia.
Kobieta obejrzała się wokół nerwowo i gwałtownie poderwała do pionu.
— Co do… — syknęła, rozglądając się nerwowo wokół siebie. Twarze ludzi były obce, dalekie, nieznane. Tłum nieporadnych gapiów niemal doprowadzał do szału, paniki.
Zmęczona twarz, blizny znaczące policzek i osłabione od ciagłego czarowania ciało. Zwęglona szata, mały sztylet za pasem i nienawiść w oczach — obraz czarodzieja z czasów Wielkiego Pogromu malował się przed oczami wszystkich żywy jak nigdy.
Taką widziano ją przed dwudziestu laty. I taką była teraz czarodziejką. Revenną Czarną.
Wszystko inne...
Odeszło. I nie miało już nigdy wrócić.
Revenna zacisnęła usta i uniosła pięść, a spomiędzy sinych palców posypały się iskry, strzelające w powietrzu jak iskry ognia.
— Rozejść się! — krzyknęła, lecz ludzie stali w oniemieniu. — Rozejść się! — powtórzyła, a krąg natychmiast się rozluźnił, odsłaniając telepiącego się ze strachu młodzieńca z łukiem w dłoni.
— Zejdź mi z oczu — powiedziała Revenna, gdy za jednym gestem strażnik poleciał w bok, odsłaniając grupę ludzi stojącą za nim.
To nie Castellia — pomyślała, gdy szare budynki i chłód obudziły ją z amoku. Nie było już widoku rozległego brzegu, dymiących się ruin, jak mary w oddali na morzu. Była ciasna, brudna uliczka, deszcz, mgła i błoto.
Nie była czarodziejką od wczoraj, wiedziała, że coś musiało się stać.
Przed momentem była w Avantii, patrzyła na walący się w otchłań Van Tor, rozerwane przez magię mury, w geście samobójczej śmierci, na którą zdecydowali się ostatni czarodzieje.
— Ludzie, czarownica, uciekajcie! — krzyknęła pokurczona kobieta w czarnym od węgla fartuchu, natychmiast odciągając swoje dziecko od czarodziejki, gdzieś w głąb miasta.
Tłum cofnął się, ktoś podniósł otumanionego strażnika z ziemi, nieporadnie ciągnąc go za ramiona.
Jeden z mężczyzn stał skrzywiony, patrząc jak ludzie w popłochu się rozchodzą, a dzieci krzyczą. Nie wydawał się być nawet przerażony.
Revenna spojrzała na niego, dostrzegając coś znajomego, co zagubiło się gdzieś w jej pamięci.
— Anna? — zapytał, osłaniając ręką bok z przekrwioną szatą. Sekundę później był przyparty do muru, blady jak śmierć, nie stawiał oporu.
Czarodziejka przekręciła głowę na bok, wpatrując się w twarz obcego, ale nie widziała w nim nic więcej, niż przypadkową osobę z tego przeklętego miejsca.
— Gdzie ja jestem?! — zapytała, nie odpuszczając zaklęcia nawet na moment. Jej oczy zwęziły się, gdy całą sobą skupiała się na zaklęciu.
— Jesteś w Tirze. W Loravii.
— Tira? — wykrzyknęła Anna, odstępując w bok, jakby szukając potwierdzenia w twarzy zgromadzonych. Kilka osób niemo pokiwało głową, ktoś półgłosem rzucił kilka przekleństw. — Niemożliwe — mruknęła, wracając wzrokiem do mężczyzny. Niebieskie oczy wydawały się jej dziwnie znajome, ale nie mogła przypisać do nich niczego.
— Kim do cholery jesteś? — syknęła, gdy magia mocniej przyparła mężczyznę do muru, wciskając jego ciało w kruszący się kamień. — Który mamy rok?!
— Pięćdziesiąty dziewiąty. Tysiąc sto pięćdziesiąty dziewiąty — wydusił włóczęga, a Anna zatoczyła się w tył, odrywając rękę od niewidzialnego zaklęcia. Wbiła wzrok w ziemię, biorąc głęboki oddech.
Magia osłabła, siła zupełnie zniknęła.
— Gdzie jest… wszystko? — zapytała, łapiąc się za głowę, gwałtownie starając się wyrwać z umysłu jakiekolwiek wspomnienia, szukając jakiegokolwiek wyjaśnienia, jakiejkolwiek odpowiedzi.
Nie było niczego.
Włóczęga leżał pod ścianą, starając się odsunąć jak najdalej od Revenny, jednocześnie nie spuszczając z niej wzroku nawet na moment. Jak gdyby wiedział, co zaraz się stanie i starał się osłonić czymkolwiek przed magią.
— Gdzie to wszystko jest, co się stało?! — powtarzała w amoku, a wąskie, purpurowe smugi światła zaczęły krążyć wokół, przyspieszając coraz bardziej, koncentrując się wokół. Błysnęło, gdy skoncentrowana siła uderzyła we wszystko wokół.
Jak podmuch wiatru podczas sztormu, ludzi powaliło na ziemię, rozwiało wszystkie graty leżące pod ścianami kamienic. Tylko włóczęga leżał nieruchomo, jak gdyby siła nawet go nie musnęła.
Jak podmuch wiatru podczas sztormu, ludzi powaliło na ziemię, rozwiało wszystkie graty leżące pod ścianami kamienic. Tylko włóczęga leżał nieruchomo, jak gdyby siła nawet go nie musnęła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz