Wóz podskakiwał na kamieniach, niemiłosiernie trzeszcząc, gdy konie przyspieszyły, poganiane przez niecierpliwego woźnicę.
— No, ruszcie dupę, dzień się kończy! — ryknął mężczyzna, drapiąc się po karku. Zwierzęta parsknęły, bijąc się po bokach ogonami. Istotnie, dzień miał się już prawie ku końcowi, słońce chyliło się ku horyzontowi, a do najbliższej wioski była jeszcze chwila drogi. Karawana miała zatrzymać się w pobliżu zabudowań i korzystając jeszcze z dziennego światła, robić obozowisko.
Revenna poruszyła nogami zwisającymi z wozu, nie odrywając wzroku od przesuwającego się nieustannie gruntu. Jeszcze tylko kilka dni — pomyślała, czując dreszcz na myśl o ujrzeniu Kvist pierwszy raz od wielu, wielu lat. To właśnie tam zmierzali ludzie, z którymi podróżowała już szmat drogi.
Karawana akrobatów, błaznów, poskramiaczy ognia i innych dziwadeł, które na swych dziwnościach starały się zarobić jakiekolwiek pieniądze, podróżowała z Aed Varen do Kvist kilkanaście dni, a Revennie dane było, niczym bezdomnemu psu, skorzystać z ich gościnności i oszczędzić sobie pokonywania sporego kawałka drogi piechotą. I choć najpierw widziała w sznurze wozów leniwie ciągnących się na zachód środek transportu, to zastała o wiele więcej.
Od fatalnego przebudzenia się w Tirze minęło kilka tygodni. Wystarczająco, by poukładać w głowie wszystkie myśli. Za mało, żeby znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. Z każdym dniem było ich coraz więcej. Jaki los spotkał wszystkich, z którymi trzymała się podczas Pogromu? Jeśli już ich nie ma, co ma teraz ze sobą począć? Jeśli żyją, to czy warto ich odszukać? Czy cokolwiek pozostało z Fey’lagu i Van Toru?
Niewiedza spędzała jej sen z powiek, a odpowiedź na to wszystko miała znajdować się właśnie w Kvist, gdzie przed laty istniał Dom Czarodziei. Żadna gildia czy ogromna siedziba, ledwie mały podupadły budynek wciśnięty pomiędzy miejskie koszary a miejscowy burdel. Na parterze gospoda, na górze pokoje, a to wszystko niby zwykłe, wcale nie dla czarodziei. A jednak czarodzieje spotykali się tam ponoć częściej, niż gdzie indziej. Być może gniew Pogromu nie sięgnął aż tak daleko — Revenna westchnęła i otworzyła rozpadający się już kajet, dotychczas ściskany w dłoni i po chwili namysłu, przekartkowała do przodu.
Nie czuła się na tyle bezpiecznie, by próbować magii przed ludźmi, by dać sygnał innym czarodziejom, jeśli jeszcze jacyś znajdowali się w Verden. Mimo że ludzie zapewniali ją, że w Loravii Pogromu nie było, to jednak jakoś czarodziei nigdzie nie zobaczyła — ani w ratuszach, ani na ulicach, ani w karczmach. Jak gdyby nigdy nie istnieli, a pamiątkami po ich obecności były tylko historie opowiadane przez innych.
— O czym myślisz? — spytała dziewczynka dotychczas siedząca z tyłu wozu, zaraz koło niewidomej trubadurki, zajętej zszywaniem dziury w swoich ozdobnych, bufiastych spodniach. — Opowiedz mi! — dodała zniecierpliwiona, siadając zaraz obok.
Wołano na nią Alena. Alena miała dziesięć lat, pochodziła z Akavellu i została wykupiona z dziecięcego burdelu pół roku temu przez człowieka, który organizował życie całej Karawany Dziwadeł, jak nieoryginalnie ją nazwano. Gdy dołączyła do grupy, przypominała ponoć castellijską niewolnicę z tych, które pracują całe życie na polach, wychudzoną i zamęczoną na śmierć. Teraz pozostałością po tym były wciąż krótkie włosy i blade sińce na całym ciele. Ale pośród Dziwadeł stała się znów szczęśliwym dzieckiem, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie.
— O niczym — ucięła Revenna, patrząc, jak Alena na pokaz robi smutną minę i nienaturalnie przekrzywia głowę na bok.
— Ty ciągle o czymś myślisz, czarodziejko — usłyszała głos z tyłu. Trubadurka rozczesując swoje długie, jasne włosy przysunęła się bliżej. Teraz wszystkie trzy kobiety siedziały na końcu wozu, ciasno upchane na krawędzi.
I nawet Revenna poczuła do wszystkich tych ludzi jakąś nieopisaną sympatię i zaufanie. Dwa tuziny kobiet, mężczyzn i dzieci, pokrzywdzonych przez naturę, a jednocześnie szczodrze obdarzonych życzliwością i troską. A gdy głośno powiedziano, żeby została z nimi, poczuła dziwną ulgę, jak gdyby pierwszy raz od dawna mogła spać spokojnie, w otoczeniu serdecznych ludzi, a nie własnych lęków i koszmarów.
Revenna pośpiesznie dopisała dwa nazwiska do listy ciągnącej się przez kilka stron.
— Przecież wiecie. Myślę o swoich — mruknęła.
Crainaegh, legenda pośród czarodziei. Człowiek, który przywiązany do kamiennego słupa parytowymi łańcuchami zdołał wyswobodzić siebie i pięciu innych czarodziei od stosu. Potężny, a jednocześnie tak bezużyteczny — dodała w myślach Revenna, dopisując pytajnik za nazwiskiem. Wątpiła, żeby zginął podczas Pogromu. I nie miała pojęcia, czym mógłby się teraz zajmować, ani gdzie się znajdować. Zresztą, nie miało to znaczenia, Crainaegh nie był osobą zainteresowaną dobrobytem czarodziei.
I Jenael. Tę kobietę znała bardziej z rozmów. Miała kiedyś okazję widzieć jedną z bardziej znanych nauczycielek osobiście, ale nie zamieniła z nią wtedy ani słowa. Zresztą nigdy nie rozmawiała z czarodziejami młodego pokolenia, jak lubiła nazywać wszystkich młodszych od siebie. Zawsze sądziła, że młodzi czarodzieje nie mają jej do przekazania nic więcej, przecież Revenna Czarna nie potrzebuje niczego od mniej doświadczonych od niej samej.
A może potrzebowałam — skarciła siebie samą, dopisując los nieznany. Istotnie, Wielki Pogrom nauczył ją wielu rzeczy, których mogła dowiedzieć się od innych, w mniej bolesny sposób.
— Hekel, Toyrinowcy jadą! — krzyknął ktoś z wozu jadącego przed nimi.
Revenna podskoczyła na dźwięk znajomego nazwiska, z rozgoryczeniem myśląc o czarodzieju, który zainspirował mężczyzn Loravii do utworzenia żałosnych oddziałów partyzantki przeciwko nowemu królowi Loravii. Czy syn Yarissy, którego ukrywała przed światem, był kolejnym z tych patetycznych wojowników sprawiedliwości, którzy chcieli podburzyć ludy przeciwko ich władcom?
Mieli na sobie lekkie przeszywanice, cerowane więcej razy niż przystoi najgorszemu wojakowi. Zużyte, stare miecze, schodzone buty i ciągnący się za nimi zapach alkoholu sprawiał, że wyglądali gorzej, niż żałośnie. Mężczyźni poganiali swe konie, starając się minąć wozy zajmujące niemal całą szerokość drogi. Jedni mniej pijani, drudzy bardziej, jakoś trzymali się w siodle. Revenna prychnęła i zawiedziona odwróciła wzrok.
— Kurwa jebana… To ona! — wykrzyknął ktoś równie oburzony, a czarodziejka natychmiast wbiła wzrok w łysego mężczyznę, który właśnie ją minął. Z niesamowicie pokaleczoną i zniekształconą twarzą pasował do Dziwadeł.
— Venelvail, stul pysk, bo już nie mogę słuchać tych fanaberii — skomentował ktoś inny i zanim Revenna zdążyła przyjrzeć się bliżej bandziorowi, ten zniknął jej z oczu, przeklinając wszystko, co tylko mógł.
— Ciekawe, co z tych Toyrinowców będzie — rzuciła trubadurka. Żadna z nich nie powiedziała już nic więcej, aż karawana dotarła w pobliże wsi i zatrzymała się na jednej z polan. Gdy Alenę i Revennę odprawiono do ludzi, aby rozejrzały się, jacy ludzi też tu mieszkają, kim są i czy uda się tutaj coś zarobić.
Revenna powoli snuła się, patrząc na solidne chaty i domy, niektóre nawet murowane i obserwowała, jak miejscowi mierzą ją nieufnym wzrokiem, od razu przypinając odpowiednią łatkę. Czarodziejka owinęła się szczelniej chustą i uśmiechając się, pozdrawiała Loravian, widząc kątem oka, jak Alena zagląda wszędzie i szuka czegokolwiek, co można byłoby pożyczyć, jak to mówiła, na czas nieokreślony.
— Wieś jak wieś, tylko trochę bardziej bogata — powiedziała Alena, dołączając do Revenny. I ponoć jest tu kobieta, która zna się na ziołach, może ona coś poradzi na… — tutaj dziewczyna zamilkła, pokazując rozległy siniec na przedramieniu.
— Pewnie poradzi — odparła Revenna. — Ale nie będziemy nikogo niepokoić o tej porze, wytrzymasz do jutra. Zresztą, pewnie już na nas czekają w obozie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz