Głuche cierpiących jęki, śmiech ludzki nieszczery,
Są hymnem tego świata — a ten hymn posępny,
Zbłąkanémi głosami wiecznie wniebowstępny [..]
Szczęśliwy kto się w ciemnych marzeń zamknął ciszę,
Kto ma sny i o chwilach prześnionych pamięta...
Są hymnem tego świata — a ten hymn posępny,
Zbłąkanémi głosami wiecznie wniebowstępny [..]
Szczęśliwy kto się w ciemnych marzeń zamknął ciszę,
Kto ma sny i o chwilach prześnionych pamięta...
Historia zatoczyła koło. Revenna Czarna znów bez niczego, znów na tym samym moście, znów czekała na tę samą osobę. Płatki śniegu leniwie opadały na świat, zmarznięty i ospały. Haran nie sprzyjał tego dnia Loravianom, wręcz nasyłał na nich przytłaczającą posępność i smutek. Oparta o kamienną poręcz, nachylała się nad potokiem, obserwując szare ryby przegrzebujące muł w poszukiwaniu pożywienia. Całkiem jak zwykłych ludzi, nie obchodziły ich problemy czarodziei. Nie żyły spiskami, planami, nadziejami i snami. Żyły zeskrobywanymi z kamieni glonami i dbały tylko o nie.
Wiało, a czarodziej dalej nie przychodził. Wschodzące słońce nie mogło przebić się przez zimowe, gęste chmury, więc Anna nie wiedziała, czy to ona przyszła za wcześnie, czy to on zapomniał o spotkaniu. Czarodziejka przeszła kilka kroków do końca mostu, po czym zawróciła i znów oparła o murek, starając się rozgrzać. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak zrobić to zaklęciem. Czuła się tak, jak przed laty. Bezsilna, bezbronna, zwykła. Kulawa żebraczka na łasce innych.
Czy jej czas dobiegł końca? Nie wiedziała, choć jakby wyraźniej niż kiedykolwiek, czuła obecność śmierci. Myślała o niej aż za często, nie mogła zatrzymać raz uwolnionego lęku. Nigdy nie wyobrażała sobie, że kiedyś umrze. A raczej, że koniec może nadejść już wkrótce. Nie za dekadę, nie za rok. Za kilka dni.
Czy czas innych czarodziei także dobiegł końca? Była pewna, że tak. Nikt już nie wierzył, że Van Tor odbuduje kiedyś swoje jasne wieże. Że członkowie Avr Araisu znów zbiorą się w swej siedzibie, by dyskutować o losach świata. Rok po roku, czarodzieje przestawali walczyć, woleli wieść życie w pokoju, choćby pod maską chłopów i wieśniaków. Nikt poza nielicznymi nie szukał już drogi do przeszłości. Nikt nie czuł tej braterskości ani chęci do rywalizacji. Nawet dom Aethisów, zwykłych i bezbronnych wobec paladynów ludzi, którzy bez zastanowienia nieustannie ryzykowali dla nich wszystkim, nie stał już otworem dla poszukiwanych i prześladowanych. Starzy królowie umarli, zastąpieni przez młodych, pragnących władzy jak żadni inni. Peter Toyrin, Wroniec, Adalet Finnegan, Yuna, Ivia z Faelu, Vesselin czy Cullodenowie? Tych kilku było niczym wobec nienawiści, którą szerzyli wśród zwykłych ludzi Nowowiercy i możni, którzy mieli jakąkolwiek korzyść z tego konfliktu. Reszta włącznie z nią podkuliła ogony, zaginęła na przestrzeni lat. Kto mógł, cieszył się życiem tak, jak tylko mógł.
Ale marzyć mogła dalej. O pałacu w Imbros zdobionym pięknymi malowidłami, castellijskich posiadłościach, w których winorośle pięły się do okien, ciężkie od owoców. O nocach w bibliotece Tiriońskiej spędzonych nad studiowaniem przeszłości, nad rozsypującymi się w pył księgami. O Langevin, Miodowym Polu i Ardzie, skąd pełne zbóż statki płynęły do Kolsviku, Veriany i Akavellu.
Revenna nie wiedziała, czy kiedyś tam powróci, czy zostanie do końca życia w Loravii, jakkolwiek długo miałoby jej życie trwać. Nie miała niczego ani nikogo, co ciągnęłoby ją przez Zaraniec. Peter Toyrin potrafił zadbać sam o siebie, jej wrogowie dawno nie żyli. Ani zemsty, ani pociechy nie było już dla niej na tym świecie.
Czarodziejka skierowała swój wzrok na północ, wpatrując w ludzi podróżujących w stronę Tiry. Spędzając tam kilka dni w karczmie, utwierdziła się w przekonaniu, że ponoć Vareńczycy zaniechali poszukiwań czarodzieja, który jesienią wyrwał w Aed Varen dziurę w portowej dzielnicy i naprawi zniszczenia, przeklinając los. Nagonka w stolicy skończyła się szybciej, niż zaczęła. Mieszkańcy odpuścili sobie poszukiwania po tym, gdy namiestnik olał całą sprawę i zakazał kapitanowi straży drążenia sprawy. Anna czuła dreszcze na myśl, że w tak ważnym momencie jej zdolności zawiodły, a ratować musiał ją ktoś inny. Nie wiedziała, czy tym kimś był nim Peter, czy też inny czarodziej. Kimkolwiek był, znał ją i wiedział, że sama nie obroni się przed rozwścieczonym tłumem. Z drugiej strony postąpił ryzykownie i niedelikatnie, jakby w pośpiechu…
Zamyślona, Anna nie usłyszała kroków mężczyzny, na którego czekała od wschodu słońca. Dopiero gdy usłyszała szelest płaszcza, odsunęła od siebie smętne refleksje, lecz nie ruszyła na powitanie. Nie chciała oglądać się w bok. Wroniec był jednym z niewielu czarodziei, którzy budzili w niej nieracjonalny, instynktowny lęk. Pamiętała jego łagodne rysy twarzy, naznaczone wieloma bliznami, szczery uśmiech i spokojne spojrzenie. Z szacunku lekko pochyliła głowę, po czym wbiła wzrok w ziemię.
— Witaj, Anno! Dobrze widzieć cię zdrową! — powiedział czarodziej, również się kłaniając. Zatrzymał się tuż obok i podobnie jak ona kilka minut temu, zajrzał w toń strumienia. Przywykł już, że niewielu chce spoglądać mu w twarz.
— Panie — odpowiedziała czarodziejka. Nie wiedziała, jak inaczej zwrócić się do Wrońca, wybrała najbardziej neutralny zwrot.
— Cieszę się, że stawiłaś się na moją prośbę. Tyle lat minęło od ostatniego razu, gdy mieliśmy chwilę porozmawiać… Nie jestem jednak pewny, czy równie wiele się zmieniło.
Wroniec mówił powoli, wręcz uspakajającym głosem, łagodnym, opadającym powoli jak płatki śniegu. Revenna przyłapała się, że miętosi skrawek płaszcza, więc puściła go, przezwyciężając niepokój i spojrzała na mistrza.
Wroniec istotnie wyglądał tak samo, jak przed dziesięciu laty. Długie, kruczoczarne włosy spiął do tyłu, nie pozwalając żadnemu naruszyć nienagannego wyglądu. Ostro wyrysowana twarz wyglądała na wykutą w skale, niewzruszoną i nienadszarpniętą zębem czasu. Ale spojrzenie zdradzało wszystko, co Wroniec próbował ukryć przed światem — żal, zmęczenie i rozgoryczenie, którego nigdy nie widziała w oczach mistrza.
— Nie spodziewałem się, że z krwawych ulic Kolsviku zawieje cię aż do Korony Północy. Opowiedz, jak też to się stało, że wróciłaś na rodzinne ziemie?
Anna zdziwiła się, że czarodziej chciał akurat teraz usłyszeć historię jej życia.
— Myślałam, że chcecie porozmawiać o czymś naglącym… — zaczęła, starając się uniknąć wspominania minionych kilkunastu lat.
— Mów śmiało. Choć niewiele czasu mogę ci poświęcić, to chcę usłyszeć twoją historię — odparł, zamykając oczy. Czarodziejka w duszy przeklęła czarodzieja i zaczęła pocierać czerwone dłonie. Jak na zawołanie, wiatr ustał, a mróz stał się jakby mniej dokuczliwy.
— Gdy… gdy pogrom miał się ku końcowi — zaczęła, starając sobie przypomnieć, kiedy i gdzie rozeszła się droga jej i Wrońca. — dostałam wiadomość o schwytaniu Yarissy Toyrin. Yarissa błagała mnie o pomoc, wspominała swym synu, który ukrywał się na ulicach Starowierchu… W Kolsviku i tak nie potrzebowano już medyków, tylko grabarzy. Dzień później byłam już w drodze do Tiglavve, część dystansu pokonując pieszo, czasem konno, kila razy przez szczeliny. Kolsvik… Kolsvik osłabił mnie do końca, nie mogłam otworzyć portalu prosto do Starowierchu — powiedziała Anna, zaciskając pięść. — Nie zdążyłam. Wznosili już stos…
— Nie musisz mówić, wiem, co spotkało Yarissę — przerwał Wroniec, wciąż z zamkniętymi oczyma wsłuchujący się opowieść czarodziejki. Przez chwilę oboje milczeli, nasłuchując szmeru wody pod mostem. — Ponoć Finnegan próbowała ją uwolnić, ale niemal sama straciła życie… — dokończył wreszcie, nie przerywając już więcej.
— Wiecie też, że Peter oglądał, jak jego matka płonie na stosie? Że jego ręka pięcioletniego dziecka zaciskała się w gniewie, ciało niemal rozpierała nienawiść i złość. Jakby był o krok od tego, by całe miasto spłonęło razem z nim… Ale wiecie, on nie płakał. Nie uronił nawet łzy. Nie drgnął — rzuciła Anna, pozwalając łzom płynąć po policzkach.
— Zamieszkaliśmy na obrzeżach Skarlitz. Wiecie, w takiej małej chatce nad jeziorem, kilka mil od miasta. Miałam wtedy jeszcze oszczędności zarobione w Castelii… Żyło się nam prawie jak w bajce, a nikt nawet nie podejrzewał, kim byliśmy. Z dala od kontynentu, w Loravii było tak spokojnie, tak inaczej, jakbym przekraczając morze, odnalazła inny świat. Latami patrzyłam, jak krew Toyrinów budzi się w nim, jak ogień rozbrzmiewa na dźwięk jego głosu, jak żar gaśnie na każdy rozkaz. Nawet nie zauważyłam, kiedy Peter dorósł i wyjechał, a ja zostałam sama. Więc sprzedałam domostwo i udałam się do Langevin, tylko po to, żeby zastać na rozstaju dróg ruiny wsi. Droga była zarośnięta, nikt nie jeździł starym traktem, nikt już prawie nie pamiętał, że takowy tam był. Mój dom zamienił się tylko w stosy kamieni, które wyznaczały jego granice.
— Myślałam, że chcecie porozmawiać o czymś naglącym… — zaczęła, starając się uniknąć wspominania minionych kilkunastu lat.
— Mów śmiało. Choć niewiele czasu mogę ci poświęcić, to chcę usłyszeć twoją historię — odparł, zamykając oczy. Czarodziejka w duszy przeklęła czarodzieja i zaczęła pocierać czerwone dłonie. Jak na zawołanie, wiatr ustał, a mróz stał się jakby mniej dokuczliwy.
— Gdy… gdy pogrom miał się ku końcowi — zaczęła, starając sobie przypomnieć, kiedy i gdzie rozeszła się droga jej i Wrońca. — dostałam wiadomość o schwytaniu Yarissy Toyrin. Yarissa błagała mnie o pomoc, wspominała swym synu, który ukrywał się na ulicach Starowierchu… W Kolsviku i tak nie potrzebowano już medyków, tylko grabarzy. Dzień później byłam już w drodze do Tiglavve, część dystansu pokonując pieszo, czasem konno, kila razy przez szczeliny. Kolsvik… Kolsvik osłabił mnie do końca, nie mogłam otworzyć portalu prosto do Starowierchu — powiedziała Anna, zaciskając pięść. — Nie zdążyłam. Wznosili już stos…
— Nie musisz mówić, wiem, co spotkało Yarissę — przerwał Wroniec, wciąż z zamkniętymi oczyma wsłuchujący się opowieść czarodziejki. Przez chwilę oboje milczeli, nasłuchując szmeru wody pod mostem. — Ponoć Finnegan próbowała ją uwolnić, ale niemal sama straciła życie… — dokończył wreszcie, nie przerywając już więcej.
— Wiecie też, że Peter oglądał, jak jego matka płonie na stosie? Że jego ręka pięcioletniego dziecka zaciskała się w gniewie, ciało niemal rozpierała nienawiść i złość. Jakby był o krok od tego, by całe miasto spłonęło razem z nim… Ale wiecie, on nie płakał. Nie uronił nawet łzy. Nie drgnął — rzuciła Anna, pozwalając łzom płynąć po policzkach.
— Zamieszkaliśmy na obrzeżach Skarlitz. Wiecie, w takiej małej chatce nad jeziorem, kilka mil od miasta. Miałam wtedy jeszcze oszczędności zarobione w Castelii… Żyło się nam prawie jak w bajce, a nikt nawet nie podejrzewał, kim byliśmy. Z dala od kontynentu, w Loravii było tak spokojnie, tak inaczej, jakbym przekraczając morze, odnalazła inny świat. Latami patrzyłam, jak krew Toyrinów budzi się w nim, jak ogień rozbrzmiewa na dźwięk jego głosu, jak żar gaśnie na każdy rozkaz. Nawet nie zauważyłam, kiedy Peter dorósł i wyjechał, a ja zostałam sama. Więc sprzedałam domostwo i udałam się do Langevin, tylko po to, żeby zastać na rozstaju dróg ruiny wsi. Droga była zarośnięta, nikt nie jeździł starym traktem, nikt już prawie nie pamiętał, że takowy tam był. Mój dom zamienił się tylko w stosy kamieni, które wyznaczały jego granice.
Anna przerwała na chwilę, łapiąc oddech. Para unosiła się z jej ust, a głos drżał. Wspominając te czasy, nigdy nie rozkleiła się tak bardzo. Ba, zwykle przeszłość była dla niej tylko faktem, czymś, co nie było warte uwagi. Aż do tego dnia, gdy obrazy i dźwięki powróciły żywe i czytelne.
— Nic mnie nie trzymało na południu, więc pojechałam do Arkny, w nadziei, że Aenthisowie przyjmą mnie na swoje ziemie. Ale ich gościnność była już historią, rodzina rozpadła się, podzielona niezgodą. Więc dalej szukałam miejsca, w którym mnie zechcą. Jakoś tak przed zimą trafiłam na Miodowe Pole.
Tam, jak w domu, żyło się spokojnie, dopóty Stern nie zwinął do Aed jak wilk, szukający ofiar na nowych, nieznanych ziemiach. Tak długo żyłam bez trosk, że spanikowałam. Nie chciałam sprowadzić cierpienia na niewinnych ludzi, wolałam to wszystko skończyć, raz na zawsze. Nie wiem, czemu byłam tak pewna, że Stern ruszy akurat na zachód. Zdecydowałam: dam się zabić albo zabiję jego. Wyobrażacie to sobie? Stara czarodziejka, która tylko świecę potrafi zapalić, jedzie na spotkanie paladyna, który wymordował innych, potężniejszych i bieglejszych w sztukach.
— Stern wciąż jednak żyje tak jak i ty. Cóż więc… — zaczął Wroniec, patrząc prosto w oczy Anny. Zmarszczył czoło, starając się ukryć zaciekawienie.
— Nie spotkałam Sterna. W Aed było dwóch paladynów. Spotkałam tego, który miał nie żyć, o którym mówili, że rzucił się w ogień. Jak niedobity, stary pies…
— Celestyn Białorytny — mruknął, patrząc z uśmiechem w oddal. Ogar Parsimony… — Czarodziej nie wyglądał na zaskoczonego.
— Skąd wiesz?! — rzuciła Anna, zostawiając grzeczne formułki.
— Jednak to zrobiła — mruknął, kręcąc głową. Westchnął i pogładził się po brodzie, marszcząc brwi.
— O czym ty mówisz…
— Muszę ci oddać to, co do ciebie należy — powiedział wreszcie Wroniec. Błądził myślami gdzie indziej, rozmowa z Anną przestała być istotna. Czarodziej szybko sięgnął za poły płaszcza, nieprzejęty opowieścią uczennicy.
— Znajdź Petera, nim paladyn znajdzie ciebie. Młody będzie wiedział, co robić. Mówiąc to, oddał Annie ciężki przedmiot owinięty w aksamit i szczelnie powiązany rzemieniami. — Nie mogę dłużej tego przechowywać. Przepraszam cię Anno.
— Dlaczego? Co się… — zaczęła czarodziejka.
— Wyjeżdżam — rzucił krótko i odwrócił się na pięcie, idąc w kierunku, z którego przybył. Anna natychmiast ruszyła za nim.
— Zimą? — zapytała, ledwie nadążając za jego szybkim krokiem. Czarodziej mimo swego wieku był w pełni sił. Nie zatrzymując się, popatrzył na nią z politowaniem i westchnął.
— Wrócę, nim nadejdzie wiosna. I proszę cię o jedno. Weź się za siebie, przypomnij sobie wszystkie zaklęcia, póki w Loravii trwa spokój.
— Co do jasnej cholery? — krzyknęła, niemal potykając się o własne stopy. Na moment spojrzała w dół, a gdy powrotem spojrzała na Wrońca, tego już nie było.
Anna stała sama na środku drogi, ze swoją figurką w dłoni, zmarznięta i rozwścieczona. Wiedziała, że nie dokończy rozmowy z Wrońcem, dopóki on sam tego nie będzie chciał. I wiedziała też, że Wroniec przez następne dziesięć lat nawet nie wspomni o swojej uczennicy.
Ciąg dalszy nastąpi (?)
Godzina myśli, Juliusz Słowacki
Godzina myśli, Juliusz Słowacki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz