Ulryk przyprawiał zupę pieprzem, do czasu aż czarna tafla proszku pływała po powierzchni. Potem dodał trochę posiekanych warzyw i kapkę wina, wymieszał wszystko drewnianą chochlą i z uśmiechem na twarzy spróbował swojej mikstury, wpierw wdychając jednak jej zapach. Wydał z siebie przeciągłe "mmm", jakby kosztował jakiejś wytrawnej potrawy. Celestyn spojrzał na niego krzywo, trochę ze zdziwieniem, trochę z obrzydzeniem.
— Nie rozumiem jak możesz to jeść — powiedział, ciągle się krzywiąc. — Kto w ogóle wpadł na pomysł byś ty został kucharzem?
Stern był kuchtą w ich oddziale od właściwie samego początku, choć teraz nikt już nie pamiętał dlaczego kapitan wyznaczył go do tej roli. Stało się to jednak pewną tradycją i nikt nie śmiał podważać stanowiska Ulryka.
— Z ciebie taki koneser jak z koziej dupy trąba — powiedział i z zadowoleniem wziął kolejną porcję na drewnianą chochlę. — Inni nie narzekają, tylko ty masz jakiś problem. Zresztą wy to nawet podpłomyk potraficie zjebać.
— Inni nie narzekają bo przestaniesz gotować i nie widzi się im żarcie ziarna i surowego mięsa. Więc wolą łykać te twoje czarodziejskie wywary, pod tytułem "sraczka przez trzy dni".
— Pierdolisz. Nie znasz się i tyle. Gdybyś miał taki staż w kuchni i wyrafinowany gust, może byś zrozumiał.
Celestyn westchnął i z obrzydzeniem odwrócił głowę. Dalsza dyskusja nie miała wielkiego sensu.
Wyjrzał z namiotu, by rozejrzeć się po niewielkim obozie. Paladyni w ćwiekowanych kurtach krzątali się między namiotami, ostrzyli miecze na osełkach i nakładali sproszkowany paryt na miecze. Kwatermistrz Zigward szykował specjalną formułę - mieszaninę parytu i oleju rzepakowego - która po nasmarowaniu nią pancerza zwiększała odporność na efekty magiczne.
Paladynów było łącznie czternastu i od kilku miesięcy taki stan się utrzymywał.
Dowódca oddziału Sigismud Loudwarden właśnie wracał ze zwiadu na grzbiecie swojego rumaka. Towarzyszyło mu trzech zwiadowców z kuszami na plecach i kołczanem bełtów przy pasie.
Celestyn dopiero po chwili spostrzegł bezwładne ciało przewieszone przez grzbiet konia, wcześniej schowane za tęgim ciałem Sigismunda. Szybko podbiegł do dowódcy.
Rozpoznał twarz przewożonego jeńca, znędzniałą i zarośniętą, ale charakterystyczną. Nie, nie jeńca - trupa, trupa czarodzieja którego tropili od dwóch miesięcy. Jak go złapali? To właśnie pogoń za czarownikiem ściągnęła ludzi Loudwardena w te rejony Avii. Śmierci celu oznaczała sukces misji.
— Niezły łup szefie — rzucił Celestyn, machając ręką w stronę przewieszonego trupa.
— Dorwaliśmy go w kasztelu, gdzie zaszył się po tym jak baron opuścił zamek. Biedny trep miał nieszczęście, bo do zamku zawitaliśmy tylko by przeczesać spiżarnię i akurat tam postanowił się schować! To był ostatni z naszych celów na północy, myślę że czas wracać do Imbros. Zaiste szczęście nam sprzyja. Resztę zaś opowiem wieczorem przy ognisku.
— Wreszcie! Mam już dość tych mrozów i kuchni Sterna...ale chyba bardziej kuchni Sterna.
Kapitan uśmiechnął się i prychnął śmiechem.
— Święte słowa! Dania Sterna to gówno — dodał, unosząc palec jakby na podkreślenie wagi zdania.
Akurat kiedy dowódca wypowiadał te słowa, Stern wyszedł z namiotu, niosąc garnek z parującą zupą, dziwnej, ciemnej od pieprzu brei z grudkami warzyw i ziarna. Paladyni zwali to danie "biedą w płynie".
— Z całym szacunkiem kapitanie, ale twój smak umarł wraz z twoim poczuciem humoru — powiedział, rozlewając potrawę do drewnianych misek. — A teraz jedzcie i nie pierdolcie.
— Ech — jęknął kapitan. — Jak mus to mus. Mam nadzieję, że przynajmniej jutro nie dostanę sraki...Horst! Zakonserwuj głowę czarownika, coby nam nie zgniła w drodze powrotnej — zawołał jeszcze do cyrulika.
Wieczorem wszyscy zebrali się przy ognisku, by wymienić się historiami, pożartować i wspólnie wznieść toast za kolejną udaną misję.
— Co teraz? — zagadnął jeden z żołnierzy.
— W końcu wbijemy się na dwór królewski, a potem tylko sława i chwała synu...Praca dla samego cesarza! Ech...gdyby tylko tak dał mi jakąś winnicę gdzieś w ciepłych rejonach — snuł kapitan.
— Winnicę w Avii? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Gdziekolwiek...gdziekolwiek, byleby nie na północy.
— Winogrona i tak słabo rosną na północy — powiedział Stern. — Mój stary kiedyś próbował zasadzić winogrona przy dworku, jednak nic z tego nie wyszło. W każdym razie Avia to nie dobra ziemia pod taką uprawę. A skoro mowa o winie... — Stern sięgnął do torby. Z wnętrza wyjął butelkę czerwonego trunku. Celestyn zobaczył etykietę - Moiplesuare, rocznik 974. Butelka takiego wina kosztowała małą fortunę.
— Skąd to masz? — zapytał przyjaciela.
— Nie ważne skąd to ma, ważne że ma! No Stern, jednak czasem się przydajesz do czegoś innego niż warzenie trucizn! — kapitan uśmiechnął się.
Stern poddał mu butelkę.
— Czyń honory kapitanie, dziś są twoje urodziny! — rzekł Ulryk.
Kapitan wyglądał na zaskoczonego. Sam nie pamiętał o swoich urodzinach, lecz oddział jak zwykle go nie zawiódł. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, urodzinowa pieśń go zagłuszyła. Paladyni wiwatowali przez kilka dobrych minut.
— Cholera...sam zapomniałem...dziękuję wam przyjaciele!
Zaczęło się tradycyjne opowiadanie żartów o kapitanie. Sączyli wino z drewnianych kubków, śmiejąc się przy tym gwarno, aż echo niosło się po lesie.
— To opowiadaj kapitanie jak to było z tym czarodziejem...
— No to było tak...Stwierdziliśmy z chłopakami, że może warto sprawdzić ten stary kasztel, a nuż znajdziemy trochę zapasów na podróż, może jakieś winko z piwniczki — zaczynał, cały czas żywo gestykulując. — No to wjechaliśmy na wzgórze, weszliśmy przez wyrwę w murze i poszukaliśmy piwniczki. Wcześniej jednak Samus znalazł w jednej z komnat laboratorium alchemiczne i wtedy wiedzieliśmy, że coś się kroi. W każdym razie szukamy dalej, no i w końcu znajdujemy. Piwniczka była pusta, wypita do cna, no to już myślimy, że czas się zmywać. Nic tu po nas - mówię. Ale nagle słyszymy jak się turla butelka, pewnie szczury nic niezwykłego. Samus jednak patrzy na mnie i wskazuje na róg za półkami. Postanowił to sprawdzić. Skrada się jak lis w lesie, tak cicho żem sam go nie słyszał. Wychyla, patrzy...a tam w koncie siedzi skulony dziad i rysuje jakieś znaki, runy, chuj wie co. Od razu go rozpoznał i jeszcze zanim czarodziej krzyknął już dławił się bełtem. No i zgarnęliśmy ciało i od razu przytaszczyliśmy tutaj. Ot cała historia!
Resztę wieczoru spędzili na piciu i wymienianiu się zabawnymi historiami. Rankiem musieli jednak wyruszać na południe, do stolicy królestwa...
Oddychał miarowo i płytko, jakby została w nim tylko cząstka życia. Był nieprzytomny i spał już drugi dzień z kolei.
Zbudził się dopiero wieczorem, już po zmroku. Ogarniało go naprzemiennie zimno i fale ciepła, poprzedzone potem. Otworzył oczy. Czarne mroczki przelatywały mu przez wzrok jak irytujące muchy. Powoli jednak łączył się z rzeczywistością, składał obrazy w całość. Potem dotarły do niego dźwięk, a raczej grobowa cisza.
Spojrzał na obandażowany brzuch. Krwawe plamy przesiąkające przez białą tkaninę przywołały wspomnienia bólu i nagłego, ogarniającego uczucia chłodu. Przypomniał sobie stal penetrującą mięśnie i narządy wewnętrzne, a także łysego czarodzieja i jego oprychów. Jakim cudem przeżył? Takie rany zabiłyby każdego. Widocznie wzmocnienia zaszczepione w jego organizmie musiały oddzielić go od śmierci, ale ledwo. Był na krawędzi i w każdej chwili mógł z niej spaść.
Poczuł że w dłoni ściska amulet na cienkim rzemyku. Biła od niego magia, wzajemnie odpychająca się z parytem. Cząstki energii przedzierały się jednak do Fergusa, oplatając go delikatnymi strumieniami leczniczej energii.
Przypomniał sobie mglisty obraz czarnych włosów i kobiecy głos, głos który znał. Gdy zagłębiał się we wspomnieniu, obraz stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu ujrzał Annę. Spoglądał na nią przez zmrużone powieki, podczas gdy coś mówiła, albo krzyczała. Nie słyszał jednak żadnych dźwięków.
Usłyszał jak drzwi do pomieszczenia otwierają się i zaraz potem zobaczył Revennę, całą na czarno jak zwykle. Wyglądała na zaniepokojoną i chwiała się podczas chodu, choć ciężko było mu teraz stwierdzić czy to przez kulawą nogę czy przez upojenie alkoholem.
— Chyba...chyba miałem farta — wymamrotał.
Anna podsunęła pod łóżko zydel i usiadła na nim jak rodzic szykujący się do poważnej rozmowy z dzieckiem.
— Zakładam że te skurwysyny dalej mają mojego konia.
Anna mruknęła cicho.
— Ale ty nigdzie się nie ruszasz, ledwo żyjesz.
Fergus próbował usiąść na krawędzi łóżka, jednak od razu dopadły go zamroczenia i mdłości. Chciał udowodnić Revennie, że może się ruszać, ale przeliczył się.
— Kurwa... — burknął. — Chyba masz rację. W takim razie ty musisz go odzyskać.
— Co? Nie ma mowy!
— Uwierz, też tego nie chcę. Normalnie nie dałbym ci pajdy do posmarowania masłem, ale chyba nie mam wyboru.
— Nie będę ganiać za twoim koniem.
— W takim razie sam idę.
Zerwał się z łóżka, chwiejnie przebył dwa kroki i natychmiast upadł. Anna próbowała go złapać, lecz tylko musnęła jego ramię, zanim Fergus upadł na ziemie.
— Nigdzie nie pójdziesz w takim stanie.
— W takim razie...się, doczołgam — sapał i jęczał, próbując wspierać się na ramionach.
— Mhm, do grobu.
— Może i do grobu, ale konia nie zostawię. Chyba że...chyba że....yyyyyyyy — jęknął wysilając się na wstanie z ziemi. Anna przyglądała mu się tylko litościwie.
— Och, ty oparty ośle, precz do łóżka! — wrzasnęła rozkazująco. Fergus nie reagował i próbował czołgać się dalej. — Nim zejdziesz ze schodów będziesz martwy — dalej ignorował Annę. — Uch! Dobra przestań! Zobaczę co da się zrobić, a teraz kładź się do łóżka! Zamówiłam ci zupę, zaraz powinna być gotowa.
Pomogła mu wczołgać się do łóżka, sprawdziła temperaturę przykładając dłoń do czoła i stwierdziła, że dalej gorączkuje.
— Masz zimniejsze łapy ode mnie...a ja prawie nie żyję — zażartował, jednak Revenna zignorowała jego docinkę. — To jak będzie? Znajdziesz tego konia?
— Szlag by cię...znajdę!
Zmęczony jestem, więc trochę słabo...
— Nie rozumiem jak możesz to jeść — powiedział, ciągle się krzywiąc. — Kto w ogóle wpadł na pomysł byś ty został kucharzem?
Stern był kuchtą w ich oddziale od właściwie samego początku, choć teraz nikt już nie pamiętał dlaczego kapitan wyznaczył go do tej roli. Stało się to jednak pewną tradycją i nikt nie śmiał podważać stanowiska Ulryka.
— Z ciebie taki koneser jak z koziej dupy trąba — powiedział i z zadowoleniem wziął kolejną porcję na drewnianą chochlę. — Inni nie narzekają, tylko ty masz jakiś problem. Zresztą wy to nawet podpłomyk potraficie zjebać.
— Inni nie narzekają bo przestaniesz gotować i nie widzi się im żarcie ziarna i surowego mięsa. Więc wolą łykać te twoje czarodziejskie wywary, pod tytułem "sraczka przez trzy dni".
— Pierdolisz. Nie znasz się i tyle. Gdybyś miał taki staż w kuchni i wyrafinowany gust, może byś zrozumiał.
Celestyn westchnął i z obrzydzeniem odwrócił głowę. Dalsza dyskusja nie miała wielkiego sensu.
Wyjrzał z namiotu, by rozejrzeć się po niewielkim obozie. Paladyni w ćwiekowanych kurtach krzątali się między namiotami, ostrzyli miecze na osełkach i nakładali sproszkowany paryt na miecze. Kwatermistrz Zigward szykował specjalną formułę - mieszaninę parytu i oleju rzepakowego - która po nasmarowaniu nią pancerza zwiększała odporność na efekty magiczne.
Paladynów było łącznie czternastu i od kilku miesięcy taki stan się utrzymywał.
Dowódca oddziału Sigismud Loudwarden właśnie wracał ze zwiadu na grzbiecie swojego rumaka. Towarzyszyło mu trzech zwiadowców z kuszami na plecach i kołczanem bełtów przy pasie.
Celestyn dopiero po chwili spostrzegł bezwładne ciało przewieszone przez grzbiet konia, wcześniej schowane za tęgim ciałem Sigismunda. Szybko podbiegł do dowódcy.
Rozpoznał twarz przewożonego jeńca, znędzniałą i zarośniętą, ale charakterystyczną. Nie, nie jeńca - trupa, trupa czarodzieja którego tropili od dwóch miesięcy. Jak go złapali? To właśnie pogoń za czarownikiem ściągnęła ludzi Loudwardena w te rejony Avii. Śmierci celu oznaczała sukces misji.
— Niezły łup szefie — rzucił Celestyn, machając ręką w stronę przewieszonego trupa.
— Dorwaliśmy go w kasztelu, gdzie zaszył się po tym jak baron opuścił zamek. Biedny trep miał nieszczęście, bo do zamku zawitaliśmy tylko by przeczesać spiżarnię i akurat tam postanowił się schować! To był ostatni z naszych celów na północy, myślę że czas wracać do Imbros. Zaiste szczęście nam sprzyja. Resztę zaś opowiem wieczorem przy ognisku.
— Wreszcie! Mam już dość tych mrozów i kuchni Sterna...ale chyba bardziej kuchni Sterna.
Kapitan uśmiechnął się i prychnął śmiechem.
— Święte słowa! Dania Sterna to gówno — dodał, unosząc palec jakby na podkreślenie wagi zdania.
Akurat kiedy dowódca wypowiadał te słowa, Stern wyszedł z namiotu, niosąc garnek z parującą zupą, dziwnej, ciemnej od pieprzu brei z grudkami warzyw i ziarna. Paladyni zwali to danie "biedą w płynie".
— Z całym szacunkiem kapitanie, ale twój smak umarł wraz z twoim poczuciem humoru — powiedział, rozlewając potrawę do drewnianych misek. — A teraz jedzcie i nie pierdolcie.
— Ech — jęknął kapitan. — Jak mus to mus. Mam nadzieję, że przynajmniej jutro nie dostanę sraki...Horst! Zakonserwuj głowę czarownika, coby nam nie zgniła w drodze powrotnej — zawołał jeszcze do cyrulika.
Wieczorem wszyscy zebrali się przy ognisku, by wymienić się historiami, pożartować i wspólnie wznieść toast za kolejną udaną misję.
— Co teraz? — zagadnął jeden z żołnierzy.
— W końcu wbijemy się na dwór królewski, a potem tylko sława i chwała synu...Praca dla samego cesarza! Ech...gdyby tylko tak dał mi jakąś winnicę gdzieś w ciepłych rejonach — snuł kapitan.
— Winnicę w Avii? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Gdziekolwiek...gdziekolwiek, byleby nie na północy.
— Winogrona i tak słabo rosną na północy — powiedział Stern. — Mój stary kiedyś próbował zasadzić winogrona przy dworku, jednak nic z tego nie wyszło. W każdym razie Avia to nie dobra ziemia pod taką uprawę. A skoro mowa o winie... — Stern sięgnął do torby. Z wnętrza wyjął butelkę czerwonego trunku. Celestyn zobaczył etykietę - Moiplesuare, rocznik 974. Butelka takiego wina kosztowała małą fortunę.
— Skąd to masz? — zapytał przyjaciela.
— Nie ważne skąd to ma, ważne że ma! No Stern, jednak czasem się przydajesz do czegoś innego niż warzenie trucizn! — kapitan uśmiechnął się.
Stern poddał mu butelkę.
— Czyń honory kapitanie, dziś są twoje urodziny! — rzekł Ulryk.
Kapitan wyglądał na zaskoczonego. Sam nie pamiętał o swoich urodzinach, lecz oddział jak zwykle go nie zawiódł. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, urodzinowa pieśń go zagłuszyła. Paladyni wiwatowali przez kilka dobrych minut.
— Cholera...sam zapomniałem...dziękuję wam przyjaciele!
Zaczęło się tradycyjne opowiadanie żartów o kapitanie. Sączyli wino z drewnianych kubków, śmiejąc się przy tym gwarno, aż echo niosło się po lesie.
— To opowiadaj kapitanie jak to było z tym czarodziejem...
— No to było tak...Stwierdziliśmy z chłopakami, że może warto sprawdzić ten stary kasztel, a nuż znajdziemy trochę zapasów na podróż, może jakieś winko z piwniczki — zaczynał, cały czas żywo gestykulując. — No to wjechaliśmy na wzgórze, weszliśmy przez wyrwę w murze i poszukaliśmy piwniczki. Wcześniej jednak Samus znalazł w jednej z komnat laboratorium alchemiczne i wtedy wiedzieliśmy, że coś się kroi. W każdym razie szukamy dalej, no i w końcu znajdujemy. Piwniczka była pusta, wypita do cna, no to już myślimy, że czas się zmywać. Nic tu po nas - mówię. Ale nagle słyszymy jak się turla butelka, pewnie szczury nic niezwykłego. Samus jednak patrzy na mnie i wskazuje na róg za półkami. Postanowił to sprawdzić. Skrada się jak lis w lesie, tak cicho żem sam go nie słyszał. Wychyla, patrzy...a tam w koncie siedzi skulony dziad i rysuje jakieś znaki, runy, chuj wie co. Od razu go rozpoznał i jeszcze zanim czarodziej krzyknął już dławił się bełtem. No i zgarnęliśmy ciało i od razu przytaszczyliśmy tutaj. Ot cała historia!
Resztę wieczoru spędzili na piciu i wymienianiu się zabawnymi historiami. Rankiem musieli jednak wyruszać na południe, do stolicy królestwa...
Oddychał miarowo i płytko, jakby została w nim tylko cząstka życia. Był nieprzytomny i spał już drugi dzień z kolei.
Zbudził się dopiero wieczorem, już po zmroku. Ogarniało go naprzemiennie zimno i fale ciepła, poprzedzone potem. Otworzył oczy. Czarne mroczki przelatywały mu przez wzrok jak irytujące muchy. Powoli jednak łączył się z rzeczywistością, składał obrazy w całość. Potem dotarły do niego dźwięk, a raczej grobowa cisza.
Spojrzał na obandażowany brzuch. Krwawe plamy przesiąkające przez białą tkaninę przywołały wspomnienia bólu i nagłego, ogarniającego uczucia chłodu. Przypomniał sobie stal penetrującą mięśnie i narządy wewnętrzne, a także łysego czarodzieja i jego oprychów. Jakim cudem przeżył? Takie rany zabiłyby każdego. Widocznie wzmocnienia zaszczepione w jego organizmie musiały oddzielić go od śmierci, ale ledwo. Był na krawędzi i w każdej chwili mógł z niej spaść.
Poczuł że w dłoni ściska amulet na cienkim rzemyku. Biła od niego magia, wzajemnie odpychająca się z parytem. Cząstki energii przedzierały się jednak do Fergusa, oplatając go delikatnymi strumieniami leczniczej energii.
Przypomniał sobie mglisty obraz czarnych włosów i kobiecy głos, głos który znał. Gdy zagłębiał się we wspomnieniu, obraz stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu ujrzał Annę. Spoglądał na nią przez zmrużone powieki, podczas gdy coś mówiła, albo krzyczała. Nie słyszał jednak żadnych dźwięków.
Usłyszał jak drzwi do pomieszczenia otwierają się i zaraz potem zobaczył Revennę, całą na czarno jak zwykle. Wyglądała na zaniepokojoną i chwiała się podczas chodu, choć ciężko było mu teraz stwierdzić czy to przez kulawą nogę czy przez upojenie alkoholem.
— Chyba...chyba miałem farta — wymamrotał.
Anna podsunęła pod łóżko zydel i usiadła na nim jak rodzic szykujący się do poważnej rozmowy z dzieckiem.
— Zakładam że te skurwysyny dalej mają mojego konia.
Anna mruknęła cicho.
— Ale ty nigdzie się nie ruszasz, ledwo żyjesz.
Fergus próbował usiąść na krawędzi łóżka, jednak od razu dopadły go zamroczenia i mdłości. Chciał udowodnić Revennie, że może się ruszać, ale przeliczył się.
— Kurwa... — burknął. — Chyba masz rację. W takim razie ty musisz go odzyskać.
— Co? Nie ma mowy!
— Uwierz, też tego nie chcę. Normalnie nie dałbym ci pajdy do posmarowania masłem, ale chyba nie mam wyboru.
— Nie będę ganiać za twoim koniem.
— W takim razie sam idę.
Zerwał się z łóżka, chwiejnie przebył dwa kroki i natychmiast upadł. Anna próbowała go złapać, lecz tylko musnęła jego ramię, zanim Fergus upadł na ziemie.
— Nigdzie nie pójdziesz w takim stanie.
— W takim razie...się, doczołgam — sapał i jęczał, próbując wspierać się na ramionach.
— Mhm, do grobu.
— Może i do grobu, ale konia nie zostawię. Chyba że...chyba że....yyyyyyyy — jęknął wysilając się na wstanie z ziemi. Anna przyglądała mu się tylko litościwie.
— Och, ty oparty ośle, precz do łóżka! — wrzasnęła rozkazująco. Fergus nie reagował i próbował czołgać się dalej. — Nim zejdziesz ze schodów będziesz martwy — dalej ignorował Annę. — Uch! Dobra przestań! Zobaczę co da się zrobić, a teraz kładź się do łóżka! Zamówiłam ci zupę, zaraz powinna być gotowa.
Pomogła mu wczołgać się do łóżka, sprawdziła temperaturę przykładając dłoń do czoła i stwierdziła, że dalej gorączkuje.
— Masz zimniejsze łapy ode mnie...a ja prawie nie żyję — zażartował, jednak Revenna zignorowała jego docinkę. — To jak będzie? Znajdziesz tego konia?
— Szlag by cię...znajdę!
Zmęczony jestem, więc trochę słabo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz