Czarodziejka bez słowa przyjęła propozycję, choć gdy tylko zobaczyła pokój, stwierdziła, że wygodniej spać byłoby jej choćby w oborze. Pomieszczenie było małą częścią poddasza, używanego zapewne jako magazynu. Drewniane ścianki tworzyły mały pokoik z oknem, położony zaraz przy kominie paleniska. Było ciepło, ale ciasno i nago. Dwa zydle pod oknem, świeca na ociosanym kamieniu i siennik stanowiły całe wyposażenie. Zapomniano o skrzyni na ubrania, misie na wodę czy choćby narzucie, pod którą mogłaby spać. Anna musiała zejść na dół i poprosić o te rzeczy.
Gdy wreszcie rozebrała brudną suknię i płaszcz, zostając w samej koszuli do kolan, obmyła włosy i twarz. Potem rozsiadłą się na krześle. Czas było wypróbować zaklęcia, dzięki którym miała skontaktować się z Toyrinem.
Czarodziejka zakreśliła geometryczny symbol w powietrzu, finezyjnie odmierzając odległości, linie i krzywe. Całą swoją uwagę przelewała w zaklęcie, wysycając je energią. Poczekała chwilę, ale nie czuła żadnego działania magii. Równie dobrze mogła wymachiwać kijkiem jak wariatka. Odgłosy z dołu przyprowadzały o szaleństwo.
Przez deski było widać ludzi siedzących w sieni, pijaków, kobiety i podróżnych. Wszyscy gadali jak najęci, każdy próbował przekrzyczeć drugiego, w kącie jeszcze grajkowie zabawiali gawiedź, dręcząc swoje instrumenty prędkimi melodiami i jazgotliwymi piosenkami. Gwar rozmów nie pozwalał skupić się choćby na moment. Gdy tylko czarodziejka zamykała oczy, docierały do niej urywki rozmów i szepty, zmieszane razem w jeden niewyraźny hałas.
Popatrzyła jeszcze raz w dół, z przerażeniem dostrzegając, że jakiś stary chłop gapi się na nią przez szczelinę. Szybko zeskoczyła ze stołka na siennik, słysząc śmiech na sali.
Spróbowała znaku jeszcze raz. Na próżno. Magia zdawała się nie reagować ani na jej słowa, ani gesty, a tym bardziej myśli. Powtórzyła wszystko kilka razy, ale zmęczone ręce drżały i odmawiały posłuszeństwa.
Nie tędy więc droga — pomyślała.
Poza wysłaniem do Petera znaku, który ujawnia się w tafli cieczy lub ułoży z iskier płomieni, nie potrafiła wywołać z pamięci innego zaklęcia, a przynajmniej żadnego podobnego. Wszystkie inne sposoby porozumiewania się były albo ryzykowne, albo głośne. Czarodziejka nie chciała sprawdzać swych umiejętności. Wokół niej było tylu ludzi — wiedziała, że zawsze coś może pójść źle, a skutki błędu będą fatalne.
Anna położyła głowę na poduszce z pierza i wbiła wzrok w sufit. Wszystko, co powiedział jej Wroniec, było głupie i nie miało sensu. Jak miała odnaleźć Petera? Petera Toyrina się nie odnajdywało. To on znajdywał innych. Czasem z nimi rozmawiał, jeśli chciał się czegoś dowiedzieć. Inaczej tylko obserwował. Albo zabijał, do czego nie potrzebował wielu słów. Anna szukała go tygodniami, nasłuchując wieści, rozpytując innych. Ale to on, po tylu latach pierwszy znalazł ją, zapewne bez większego problemu. Postraszył, na pożegnanie nawet nic nie powiedział.
Następne dni nie przyniosły rozwiązania. Pomiędzy godzinami spędzonymi w lesie na ćwiczeniach zaklęć a snem, czarodziejka przegrzebywała pamięć w poszukiwaniu choćby jednego słowa zaklęcia. Formułki, symbolu, rytuału. Wszystko na nic. Gdybym tylko była Yarissą… — mruknęła, czekając, aż zmorzy ją sen. Ludzie poniżej chyba coś świętowali, bo muzyka i tańce na trzęsły karczmą jak najsilniejszy wiatr statkami na morzu.
Więzi pomiędzy dzieckiem a matką czasem umożliwiały nawiązać kontakt. Czarodzieje nie uznawali takiej komunikacji za magię, a raczej naturalną cechę ciała człowieka. Coś, czego nic nie mogło wyjaśnić ani wymazać. To był najlepszy sposób, jaki przychodził jej do głowy.
Anna zeszła pospiesznie na dół, chcąc uciec, jak najdalej od zgiełku. Jeszcze przed wyjściem pożyczyła od gospodarza płaszcz z futra, bo wiatr przybrał na sile, a ścieg sypał garściami. Czarodziejka błagała Yetunę w duchu, by pomysł się sprawdził. Brodząc przez rozmoczoną ziemię, zatrzymała się w połowie pola, pośrodku niczego. Pochodnie oświetlające wieś migały w oddali, a gwiazdy błyszczały na czarnym niebie. Czarodziejka słyszała tylko huk powietrza i własny oddech. Zamknęła oczy i wyciszyła wszystkie myśli. Wszystkie, poza jednym wspomnieniem.
Widziała w nim ogień, beztroskie płomienie skaczące na palenisku, odbijające się w jej oczach i przyjemnie ogrzewające policzki. Dziesięcioletniego chłopca siedzącego u jej stóp, z lutnią w dłoni. Zgrzyt progów, ślizg palców po chwytni, ich czubki zahaczające płynnie o metalowe struny, rytmiczne stuknięcia w pudło. Piosenka zbudowana z akordów przeszytych linią melodyczną budowała na duchu, rozjaśniała mrok.
Każdej zimowej nocy, dwie dekady temu, tak słuchała Petera wygrywającego najpiękniejsze melodie Loravii. Oboje siedzieli wieczorami w ciemności, mając tylko siebie, muzykę i ogień. Poblask na jego młodej twarzy, spokój w błękitnych oczach, półprzymkniętych. Ciepło od paleniska, skrzypienie ławy, wszystko wróciło jak prawdziwe.
Przeżywała to jeszcze raz, półprzytomnie stojąc w środku wichury i śniąc. Najpierw sama. Po chwili poczuła, obecność kogoś jeszcze. Uśmiechnęła się nieświadomie, czując obcy umysł czający się gdzieś na boku, w cieniu. Wciąż w półśnie, Anna powoli odsunęła od siebie wspomnienie. Obecność obcego pozostawała. Kiedyś byłaby przerażona, teraz wiedziała, kto nasłuchuje jej myśli.
To on czaił się obok. Nie wiedziała jak, ale Peter odnalazł ją, stojącą na środku pół, gdzieś w Verden. Była pod wrażeniem jego zdolności. Nie mogła porozumieć się słowami, jedynie obrazem i odczuciem. Więc przelała w swój umysł niepokój, prośbę o pomoc. Chwila ciszy, niczego, pustki. Moment później w odpowiedzi odczuła zgodę, obietnicę. Przerwała wieź i otworzyła oczy. Przez ten czas nawet nie poczuła, że jej dłonie pokrył śnieg. Wróciła więc do karczmy, wypiła kielich dobrego wina i usnęła, pierwszy raz od dawna, spokojnie...
— Jesteś tu?
Anna momentalnie się zerwała, odruchowo odsuwając pod ścianę. Nie widziała człowieka, który przemówił, wzrok dopiero przyzwyczajał się do ciemności. Odetchnęła, widząc przed sobą tego, na którego czekała.
— Wybacz, że tyle mi to zajęło, ale nawet ja mam ograniczenia.
Peter Toyrin pstryknięciem palca rozpalił świecę w kącie pomieszczenia i podał Annie rękę, pomagając jej wstać z siennika. Oboje usiedli na uciosanych z resztek drewna zydlach, przedtem przesuwając je najdalej od okna, od którego wiało siarczystym chłodem.
Milczeli, wzajemnie mierząc się wzrokiem. Choć Anna widziała go latem w stolicy, teraz Peter wydawał się jakby dojrzalszy, spokojniejszy. Jego twarz, równie blada, była pozbawiona wszystkich emocji poza radością. Bujne loki spięte do tyłu, barczyste ramiona i wąskie usta, przedłużone w kąciku blizną, to jednak zostało. I jasnoniebieskie oczy.
— Dlaczego nic nie mówisz? — zapytał Toryin, krzyżując ręce na piersi. Anna owinęła się nakryciem, zbierając myśli.
— Nie mogę wciąż uwierzyć, że ten pomysł zadziałał — odpowiedziała wreszcie. — Cieszę się, że wreszcie możemy porozmawiać, żeś zdrów i cały. A potem... wiesz, przypomina się mi Aed latem.
Peter zmarszczył czoło, ale po chwili westchnął, wiedząc, co zamierza powiedzieć Anna.
— Nie myśl, że darowałam ci śmierć tych ludzi — rzuciła, choć wcale nie tak miało to zabrzmieć.
— Umówiliśmy się co do jednego. Powiedziałem, że pomogę ci w potrzebie, ale masz zostawić moje sprawy w spokoju. To był tylko znak dla Sterna, nic więcej. A zresztą, najmłodszy z nich przeżył.
Anna wiedziała, że ciągnięcie tematu nie będzie miało sensu.
— Wiesz, tyle lat walczysz o to wszystko… Tyle lat — powtórzyła, patrząc na niezruszone oblicze Petera. Niespodziewanie obudziła się w niej dawno uśpiona cząstka, która sprawiła, że po jej twarzy popłynęły łzy. Peter przewrócił oczami i pokręcił głową, starając ukryć wszelkie emocje. Wreszcie uścisnął Revennę, powstrzymując nadmierną radość.
Resztę nocy spędzili na zwykłej rozmowie. Peter mówił półsłówkami, omijał wszystko, czym nie chciał obciążać swojej przybranej matki. Czasem rozgadywał się niepotrzebnie, odbiegając ku przeszłości. Revenna słuchała, potakiwała, zaprzeczała, dopytywała. Gdy przyszła jej kolej, zbywała pytania żachnięciami, czasem kłamstwami. Czuła wstyd, widząc swoją nieporadność i nieudolność. Czarodziej przypominał jej młodą siebie, a kontrast pomiędzy tym jaka była, a jaka jest teraz rysował się coraz wyraźniej, dorzucając jeszcze do poczucia beznadziejności.
Jeszcze nie świtało, gdy wreszcie doszli do sedna sprawy.
— Dlaczego mnie szukałaś? Wiem, że nie ma niczego, co tak by cię przeraziło, jak mi to przedstawiłaś… A jednak, potrzebujesz mojej pomocy — dodał Peter, przeciągając się. Głos miał zachrypnięty, a wzrok przygaszony.
— Widziałam się z Wrońcem. Oddał mi coś — powiedziała, wskazując dłonią wciąż zawiniętą figurkę. Przez chwilę przerwała, widząc zdziwienie na twarzy Petera.— Prosił o pilne spotkanie, mówił, że chce rozmówić się w ważnej sprawie. A potem tylko przyszedł, wysłuchał tego, co zapewne już wiedział. Opowiedziałam mu trochę więcej, niż dziś tobie. Pominęłam szczegóły w Aed. I wiesz co, gdy wspomniałam o Białorytnym, coś się zmieniło. Urwał rozmowę, oddał figurę i kazał mi cię odnaleźć. Dodał jeszcze swoją uwagę, co do… Do mojej kondycji… — dokończyła, patrząc na swe dłonie. — Kazał mi cię odnaleźć. Mówił, że będziesz wiedział, co robić. A potem, jak to miał zwykle w zwyczaju, przeniósł się gdzieś albo rzucił na siebie jakiś czar.
Peter zmarszczył brwi i odchylił się do tyłu.
— Pytał o mnie? Mówiłaś mu coś?
— Nie. Nie powiedziałam nic, ponad to, co nie jest żadną tajemnicą.
— Tylko… Ja nie rozmawiałem z nim od lat. Nie wiedziałem nawet, że jest w Loravii. Nie współpracowałem z nim, nie znam jego planów, wątpię, by on znał moje. A jeśli już, to nie planowałem szukać Białorytnego, nie wiedziałem, że on żyje!
Zapanowała cisza. Anna starała sobie przypomnieć każdy szczegół spotkania z Wrońcem i choć wszystko wydawało się teraz podejrzane, to nie było niczego, co dałoby powód do głębszych rozmyślań.
— To był blef — powiedział wreszcie Peter, podchodząc do okna. Dopiero wtedy Anna zauważyła zgromadzonych wokół karczmy ludzi, uzbrojonych, niektórych w czarnych szatach. Pomiędzy nimi stał Wroniec.
— Przyszli po mnie — powiedziała Anna, szybko zarzucając na koszulę suknię i zapinając płaszcz.
Na zewnątrz rozniósł krzyk, karczmarz wyszedł na śnieg wymieszany z błotem. Chciał porozmawiać z obcymi, ale żołnierze siłą odsunęli go od wejścia. Mężczyzna nie protestował.
— Pułapka, pieprzona pułapka! — rzucił Peter, a portal już otwierał się na jednej ze ścian. Świetliste linie rysowały się powoli na płaszczyźnie, tworząc przejście.
Przez podłogę widać było mężczyzn przedzierających się przez pijaków śpiących na ławach, opasłe psy pod stołami i cały burdel, jaki został po uczcie. Byli już na schodach, a portal wciąż potrzebował jeszcze kilku sekund.
Przejście otworzyło się w pełni. Drzwi trzasnęły z hukiem. Stali w nich najemnicy, broń mieli już w dłoniach. Peter złapał Annę za rękę i popchnął ku przejściu. Czarodziejka wpadła bezwładnie do środka, zamykając oczy.
— Gdziekolwiek! — wrzasnął Peter. Siła prawie ich rozdzieliła, ale Anna trzymała mocno, tak, jak każda matka trzymałaby swoje dziecko.
Błysnęło, a potem wyrzuciło ich z portalu. Gdzieś na mokrą ziemię, o wiele delikatniej, niż ostatnio Annie udało się przemieścić w Aed Varen. Przez chwilę nie otwierała oczu, przewidując, że cały świat będzie kręcił się dookoła. Tak jednak nie było. Nie czuła ani mdłości, ani zawrotów. Kunszt Petera ją zadziwił.
Toyrin stał gotowy, nasłuchując podejrzanych dźwięków. Jeśli ktoś ich śledził, mógł jeszcze przez chwilę wykorzystać ślad po portalu i otworzyć sobie przejście do tego samego miejsca. Anna nie była gotowa rzucać zaklęciami, ale postanowiła, że przynajmniej zacznie krzyczeć.
Wybranie gdziekolwiek jako punktu docelowego było ryzykowne, ale skuteczne właśnie w takich sytuacjach. Nawet jeśli Wroniec odtworzyłby portal, przejście prawdopodobnie zaprowadziłoby go w inne miejsce. Nikt jednak nie nadchodził.
Oboje odetchnęli z ulgą. wtedy z boku trzasnęło. Peter natychmiast rozpalił w dłoni kulę ognia. Revenna drgnęła, przypominając sobie nowicjackie zaklęcie siłowe.
Przed nimi stała piątka dobrze uzbrojonych mężczyzn, z bronią w dłoniach, gotowych od razu uderzyć. Napięcie rosło, Anna błagała w duszy, by żołdacy wycofali się, odeszli. Jednak trwali niezłomnie, bez lęku.
— Kim na Harana jesteście? — krzyknął Peter, pozornie opuszczając dłoń i gasząc płomień.
— Kto pyta?! — odwrzasnął stający na czele, najwidoczniej dowódca, albo lider.
— Peter Toyrin pyta — odpowiedział czarodziej, rzucając spojrzenie Annie. — I jego służąca, psia mać.
Mężczyźni powoli opuścili broń i podeszli, zachowując dystans. Revenna dostrzegła, że wszyscy byli barczyści i tędzy, jak większość mieszkańców Loravii. Przyglądali się Peterowi, ale chyba… wierzyli na słowo. Była pewna, że żaden z nich nigdy go nie widział, lecz ich poczucie obowiązku szło w parze z zaufaniem i wiarą. Nie widziała jeszcze tak naiwnych ludzi.
— Panie — zaczął przywódca, nisko się kłaniając. — Zaszczyt nam was spotkać. Należymy do Toyrinowców, to część naszego oddziału — wyjaśnił. Wystarczyło więc błysnąć ogniem, by zwykli bandyci uwierzyli w swojego bohatera… — pomyślała, w duchu kpiąc z ich łatwowierności.
— Dosłownie kilka kroków stąd jest nasz obóz, tam, widać ogień i namioty — powiedział, wskazując pomiędzy drzewami.
— Choć chciałbym was puścić wolno… kapitan pewnie będzie chciał się z wami rozmówić — dodał, patrząc krytycznie na Annę.
Bez dalszych wyjaśnień puścił ich przodem i otoczył swymi ludźmi z boku. Nie taki z niego zaś głupiec — mruknęła do siebie czarodziejka, trzymając się blisko Petera. Wiedziała, że nic gorszego od ludzi Wrońca już ich nie spotka, ale nieogoleni, brudni mężczyźni ze stalą w dłoniach nie byli tym, czego oczekiwała od loravskich lasów.
Mimo wczesnej pory, toyrinowcy krzątali się pomiędzy namiotami, nosili drewno na opał, ostrzyli broń, rozmawiali, pluli do ognisk. Wymalowany na ich tarczach znak rodu Faarskajów pozwalał podejrzewać, że mimo iż byli powiązani z Toyrinem, to opowiadali się także za Sverskellem Samozwańcem.
— To partyzanci — szepnęła Anna, szukając wzrokiem namiotu dowódcy. Ale przywódca zastępu poprowadził ich trochę za obóz, w pobliże jakiegoś rowu. Tam zebrana garstka ludzi właśnie oczyszczała swe miecze z krwi, a wszystkiemu przyglądał się człowiek w prostych szatach. Krępy, dobrze zbudowany i łysy, tyle widziała z tyłu.
Ktoś zagwizdał, a mężczyzna obrócił się, od razu spoglądając na nich. Kobieta miała wrażenie, że zna go, gdzieś widziała takie spojrzenie, taką twarz.
— Własnym oczom nie wierzę… Bogowie mi sprzyjają, kurwa mać! Panie, jestem Vivaldi Venelvail, do usług — powiedział, poczym skłonił się nisko. Otaczający go ludzie również to zrobili. — To moi ludzie, którzy działają w imieniu naszego władcy, Sverskella Faarskaja i każdego dnia nasłuchują o tobie wieści. Jesteśmy Toyrinowcami, panie.
— Witamy cię i przepraszamy, że nachodzimy tak wczesną porą. Szukamy schronienia — odpowiedział Peter, uśmiechając się fałszywie.
— I Revenna Czarna...? Moja matka, Aghata Venelvail, znała was, jeszcze z Kolsvku — powiedział Venelvail, ponownie się kłaniając.
— Nie, to moja służąca. Ale ja słyszałem o tobie wiele dobrego i cieszę się, że los zaprowadził mnie do waszego obozu — powiedział Toyrin, gładko łżąc. — Wejdźmy może do namiotu, mamy wiele do omówienia.
— Oczywiście — odpowiedział Vivaldi, wskazując dłonią największy namiot.
Anna chuchnęła w zmarznięte dłonie, patrząc wymownie na mężczyznę. Nie miała ochoty wchodzić do środka ani rozmawiać z tym czarodziejem. Wyglądał jej na nazbyt ambitnego, wrednego kutasa, któremu zachciało się partyzantki.
— Ach, a znalazłby się może jakiś cieplejszy płaszcz dla niej? — zapytał Peter, już wchodząc do namiotu. Venelvail pokiwał głową, a któryś z ludzi udał się na poszukiwania okrycia. Potem odeszli do namiotu.
Obóz składał się z kilku namiotów rozmieszczonych na planie koła. W środku zbudowano największe palenisko, przy którym kilku mężczyzn opiekało jakieś mięso. Ludzie wyglądali na zmęczonych, ale nie przeszkadzało im to opowiadać durnych kawałów i rzucać Annie wieloznacznych spojrzeń.
Niecierpliwie, czarodziejka obeszła namioty i wyszła poza krąg obozu. A potem spojrząła do rowu. Nie zdziwił ją widok zniekształconych ciał, zmrożonych w śniegu. Z jednego, najbardziej pokrwawionego i świeżego, wciąż parowało ciepło. Anna czuła płynącą w tym człowieku krztę życia i swój obowiązek, by go ocalić. Ale wiedziała, że nawet, jeśli mogła to zrobić, nie powinna mieszać się w sprawy.
Jeszcze raz rzuciła spojrzenie ofierze, prosząc Harana o szybką śmierć dla tego człowieka. I już, gdy miała odejść od krawędzi, zauważyła jego niebieskie oczy, które zapadły jej w pamięć, które gdzieś widziała. Ledwie świtało, a twarz mężczyzny była pokryta krwią i brudem, prawie sina. Jej rysy ginęły w cieniu.
Zza jej pleców dobiegł ją głośny śmiech Venelvaila.
— Nie uwierzysz panie, kogo dorwaliśmy! Starego, kulawego psa! Samego wielkiego Celestyna Białorytnego! Leży tam w rowie, pewnie jeszcze żyw!
Annie zabrakło powietrza. Szybko rozglądając się wokół, zsunęła się do rowu, stawiając stopy na zmarzniętej kupie trupów. Dopiero teraz widziała w pełni ofiarę Venelvaila.
Nad ustami paladyna unosiła się mgiełka, z ran parowało ciepło. Od śmierci dzieliły go minuty, jeśli nie sekundy. Anna szybko nakreśliła nad ciałem trzy symbole, patrząc, jak krew przestaje się sączyć z ran. Więcej zrobić nie mogła, przynajmniej nie sama.
Zdjęła z szyi amulet wypełniony do połowy energią i ścisnęła w dłoni. Sama nie mogła nawet liczyć na to, że wyciągnie nieprzytomnego, poharatanego paladyna z tak głębokiej dziury. A nawet jeśli, to zbyt wielu ludzi kręciło się wokół, ktoś zauważyłby, co wyprawia.
Nie żywiła do Białorytnego wielkiej nienawiści, nie po tylu latach. Wiedziała i pamiętała, co zrobił podczas Pogromu, była świadoma, ilu zabił. Szlag, wszystko jedno, jeśli ma umrzeć, niech umiera. Ale nie tak.
— Peter! — krzyknęła, układając sobie w głowie plan działania. — Peter!
Nie minęła chwila, do dołu zajrzał czarodziej.
— Co ty tu do cholery…
— Muszę wyciągnąć stąd tego człowieka, zanim ten kat tu przyjdzie — powiedziała, wskazując na Białorytnego.
— Bo…?
— Pomóż mi, potem się dowiesz.
Peter rozejrzał się wokół i wyciągnął do Revenny dłoń. Czarodziejka z trudem podciągnęła się i wyszła z dołu.
— Mam lepszy pomysł.
Czarodziej zawołał ludzi Venelvaila i rozkazał im wyciągnąć paladyna z mogiły. Gdy pytali, odpowiadał krótko.
— Jeszcze żyje, możemy się od niego wiele dowiedzieć.
Ludzie protestowali, ale ich dowodzącego nie było w pobliżu. W kilku uporali się z kłopotem, zostawili go w jednym z namiotów, a potem wszyscy niechętnie wyszli. Został tylko Peter, oparty o jeden ze słupów.
— Co zamierzasz? — zapytał, obojętny na cierpienie paladyna. — Chyba nie będziesz go leczyć, już prawie zdechnął…
Anna przygryzła wargę i rozpruła pokrwawione szaty. Rany były głębokie, bardzo głębokie. Śmiertelne dla normalnego człowieka. Czy paladyn miał jakieś specjalne zdolności, nie wiedziała, ale jakimś cudem jeszcze trzymał się tego świata.
— Wiesz, może on zasługuje na drugą szansę. Może nie zasługuje i powinien umrzeć na stosie — powiedziała, myjąc ręce w misie pełnej wody. Odtrąciła na bok wszystkie narzędzia tortur, jakie przynieśli Toyrinowcy. — Mam to w gdzieś. To mój dług, spłacę go i odjadę. Jak będzie zdrowy, poradzi sobie sam.
Czarodziejka przemyła rany i przejrzała je jeszcze raz, szukając odłamków lub brudu. A potem zamknęła oczy i zawiesiła ręce nad jego ciałem, zaczynając od prostego zaklęcia. Czuła, jak przepływa przez nią energia, jak opuszcza ją przez palce i kieruje się w dół.
Po chwili spojrzała na Białorytnego. Rany się nie zasklepiały, nie była nawet pewna, czy paladyn wciąż żyje.
— Pomóż mi — rozkazała Peterowi, przygotowując kolejny czar. Starała się przypomnieć bardziej skomplikowane formuły, na próżno. Przerwa od czarów nie pomagała.
— Nie będę leczył tego zasrańca.
— Zamknij się i mi pomóż! — warknęła Revenna. Peter opierał się przez moment, aż wreszcie podszedł bliżej. — Nie poradzę sobie sama Pamiętasz, jak?
Czarodziej kiwnął głową i z oporem zrobił to samo, co Anna. Jego czar był silny, ale wciąż nie wystarczał. Spróbowali jednocześnie, a światło wypełniło namiot. Było kwestią czasu, kiedy ktoś zauważy ich poczynania. Trwali tak chwilę, potem znów przerwali, patrząc na efekty.
Rany się nie zasklepiły. Były bledsze i mniejsze, nic ponadto.
— Cholera… On jest odporny na magię — szepnął Peter, cofając się od stołu. Wtedy usłyszeli kroki i przesuwany materiał. Wejście uchyliło się, do środka wszedł rudawy żołnierz.
— Dowiedzieliście się czegoś, panie? — zagadnął, nieświadom błędu. Nim zareagował, leżał już w spazmach na ziemi, wymiotując. Anna szybko odciągnęła go od wejścia, a potem przykryła workami.
— To raczej nie jest długotrwałe rozwiązanie… Cholera, po co się w to bawię… — rzucił czarodziej, wyglądając na zewnątrz. — Nie możesz się tu dłużej z nim kryć!
Anna jeszcze raz przelała w ciało paladyna strumień energii. Tym razem wydawało się jej, że rany widocznie się pomniejszyły. Jest dobrze, niech tylko wytrzyma te kilka minut — pomyślała, starając się miarowo oddychać.
— Nie mam jak się stąd ruszyć… A portal odpada, rozerwiesz rany do reszty, nie będzie czego zbierać.
— Co ja teraz zrobię? Zaraz ktoś tu przyjdzie, jak się dowiedzą, to cały ten chory ruch szlag trafi! — syknął, łapiąc się za głowę.
— Przecież tego chciałeś — powiedziała Anna, jeszcze raz przelewając w ciało paladyna strumień energii. Tym razem wydawało się jej, że rany widocznie się pomniejszyły. Jest dobrze, niech tylko wytrzyma te kilka minut — pomyślała, starając się miarowo oddychać.
— Ale nie chciałem wrogów pośród swoich! Bogowie wiedzą, co oni zrobią, gdy usłyszą że Peter Toyrin pomaga paladynom?
— Nikt nic się nie dowie. A już, to nikt nie uwierzy — odparowała kobieta, czując zmęczenie.
— Przez twoje durne poczucie obowiązku przez miesiące będę naprawiał to, co tworzyłem latami!
Świeca przy stole buchnęła płomieniami, gdy Peter kopnął stołek pod ścianą namiotu.
— Durne?
— Kretyńskie! Naiwne, jeśli myślisz, że pomagając temu skurwysynowi odkupisz wszystkie winy!
— Jak śmiesz tak do mnie mówić!
Postać Anny spoważniała, rysy twarzy stały się ostre, czerwień ust jak krew. Potem oboje znów zamilkli.
— Nie masz wyjścia — powiedział wreszcie Peter, a wokół nich pojawiły się pierwsze zarysy portalu.
Chwilę potem znajdowali się w kryjówce Toyrina. Paladyn szczęśliwie wylądował na łóżku, Revenna tuż obok. Peter został w obozie. Cichy jęk zwrócił jej uwagę. Białorytny zakasłał krwią, powoli podnosząc się na łokciach. Anna przyłożyła ręce do jego ramion i zmusiła do położenia się z powrotem.
— Dlaczego czary nie działają? — zapytała szybko, póki mogła uzyskać odpowiedź. Paladyn wybełkotał coś niezrozumiałego. — Co płynie w twojej krwi?! — powtórzyła, obserwując ruch jego ust.
Paryt — zrozumiała wreszcie, przerażona. Zdjęła z szyi swój amulet wypełniony energią i zostawiła w dłoni mężczyzny. Przedmiot uleczał samoistnie każdego rannego, który tylko go dotykał. Działał powoli, ale skutecznie. Anna zostawiła Celestyna samego i weszła do drugiego pokoju, opierając się na parapecie okna. Była w Tirze, gdzieś w północnej dzielnicy. Spojrzała na drzwi, a potem zasunęła rygle. Przysiadła przy zakurzonym stole i otworzyła butelkę trunku, nie bawiąc się z nalewaniem go do kufla obok.
Jęk z drugiego pokoju zerwał czarodziejkę na równe nogi. Paladyn gorączkował, ale rany jakby znowu przybladły. Albo umierał, albo energia z amuletu pozwoli przezwyciężała działanie mocy, która blokowała magię.
Nie wiedziała, jak pomóc Białorytnemu. Nie wiedziała, jakich zaklęć użyć, od czego zacząć, czego się spodziewać. Wiedziała, że Parsimona coś zmieniła w ciele tego człowieka, że jakoś przeniosła do niego paryt, nic więcej. Nie miała czasu ani środków, by odnaleźć potrzebne księgi. Najbliższe zbiory ksiąg znajdowały się poza jej zasięgiem, jej prywatne dawno przepadły. Wroniec, jedyny przedstawiciel starszyzny, którego mogła prosić o pomoc, był zwykłym zdrajcą. Paladyn oddychał miarowo, powoli, ale wciąż żył. Anna upiła się do reszty i zasnęła.
— Przyszli po mnie — powiedziała Anna, szybko zarzucając na koszulę suknię i zapinając płaszcz.
Na zewnątrz rozniósł krzyk, karczmarz wyszedł na śnieg wymieszany z błotem. Chciał porozmawiać z obcymi, ale żołnierze siłą odsunęli go od wejścia. Mężczyzna nie protestował.
— Pułapka, pieprzona pułapka! — rzucił Peter, a portal już otwierał się na jednej ze ścian. Świetliste linie rysowały się powoli na płaszczyźnie, tworząc przejście.
Przez podłogę widać było mężczyzn przedzierających się przez pijaków śpiących na ławach, opasłe psy pod stołami i cały burdel, jaki został po uczcie. Byli już na schodach, a portal wciąż potrzebował jeszcze kilku sekund.
Przejście otworzyło się w pełni. Drzwi trzasnęły z hukiem. Stali w nich najemnicy, broń mieli już w dłoniach. Peter złapał Annę za rękę i popchnął ku przejściu. Czarodziejka wpadła bezwładnie do środka, zamykając oczy.
— Gdziekolwiek! — wrzasnął Peter. Siła prawie ich rozdzieliła, ale Anna trzymała mocno, tak, jak każda matka trzymałaby swoje dziecko.
Błysnęło, a potem wyrzuciło ich z portalu. Gdzieś na mokrą ziemię, o wiele delikatniej, niż ostatnio Annie udało się przemieścić w Aed Varen. Przez chwilę nie otwierała oczu, przewidując, że cały świat będzie kręcił się dookoła. Tak jednak nie było. Nie czuła ani mdłości, ani zawrotów. Kunszt Petera ją zadziwił.
Toyrin stał gotowy, nasłuchując podejrzanych dźwięków. Jeśli ktoś ich śledził, mógł jeszcze przez chwilę wykorzystać ślad po portalu i otworzyć sobie przejście do tego samego miejsca. Anna nie była gotowa rzucać zaklęciami, ale postanowiła, że przynajmniej zacznie krzyczeć.
Wybranie gdziekolwiek jako punktu docelowego było ryzykowne, ale skuteczne właśnie w takich sytuacjach. Nawet jeśli Wroniec odtworzyłby portal, przejście prawdopodobnie zaprowadziłoby go w inne miejsce. Nikt jednak nie nadchodził.
Oboje odetchnęli z ulgą. wtedy z boku trzasnęło. Peter natychmiast rozpalił w dłoni kulę ognia. Revenna drgnęła, przypominając sobie nowicjackie zaklęcie siłowe.
Przed nimi stała piątka dobrze uzbrojonych mężczyzn, z bronią w dłoniach, gotowych od razu uderzyć. Napięcie rosło, Anna błagała w duszy, by żołdacy wycofali się, odeszli. Jednak trwali niezłomnie, bez lęku.
— Kim na Harana jesteście? — krzyknął Peter, pozornie opuszczając dłoń i gasząc płomień.
— Kto pyta?! — odwrzasnął stający na czele, najwidoczniej dowódca, albo lider.
— Peter Toyrin pyta — odpowiedział czarodziej, rzucając spojrzenie Annie. — I jego służąca, psia mać.
Mężczyźni powoli opuścili broń i podeszli, zachowując dystans. Revenna dostrzegła, że wszyscy byli barczyści i tędzy, jak większość mieszkańców Loravii. Przyglądali się Peterowi, ale chyba… wierzyli na słowo. Była pewna, że żaden z nich nigdy go nie widział, lecz ich poczucie obowiązku szło w parze z zaufaniem i wiarą. Nie widziała jeszcze tak naiwnych ludzi.
— Panie — zaczął przywódca, nisko się kłaniając. — Zaszczyt nam was spotkać. Należymy do Toyrinowców, to część naszego oddziału — wyjaśnił. Wystarczyło więc błysnąć ogniem, by zwykli bandyci uwierzyli w swojego bohatera… — pomyślała, w duchu kpiąc z ich łatwowierności.
— Dosłownie kilka kroków stąd jest nasz obóz, tam, widać ogień i namioty — powiedział, wskazując pomiędzy drzewami.
— Choć chciałbym was puścić wolno… kapitan pewnie będzie chciał się z wami rozmówić — dodał, patrząc krytycznie na Annę.
Bez dalszych wyjaśnień puścił ich przodem i otoczył swymi ludźmi z boku. Nie taki z niego zaś głupiec — mruknęła do siebie czarodziejka, trzymając się blisko Petera. Wiedziała, że nic gorszego od ludzi Wrońca już ich nie spotka, ale nieogoleni, brudni mężczyźni ze stalą w dłoniach nie byli tym, czego oczekiwała od loravskich lasów.
Mimo wczesnej pory, toyrinowcy krzątali się pomiędzy namiotami, nosili drewno na opał, ostrzyli broń, rozmawiali, pluli do ognisk. Wymalowany na ich tarczach znak rodu Faarskajów pozwalał podejrzewać, że mimo iż byli powiązani z Toyrinem, to opowiadali się także za Sverskellem Samozwańcem.
— To partyzanci — szepnęła Anna, szukając wzrokiem namiotu dowódcy. Ale przywódca zastępu poprowadził ich trochę za obóz, w pobliże jakiegoś rowu. Tam zebrana garstka ludzi właśnie oczyszczała swe miecze z krwi, a wszystkiemu przyglądał się człowiek w prostych szatach. Krępy, dobrze zbudowany i łysy, tyle widziała z tyłu.
Ktoś zagwizdał, a mężczyzna obrócił się, od razu spoglądając na nich. Kobieta miała wrażenie, że zna go, gdzieś widziała takie spojrzenie, taką twarz.
— Własnym oczom nie wierzę… Bogowie mi sprzyjają, kurwa mać! Panie, jestem Vivaldi Venelvail, do usług — powiedział, poczym skłonił się nisko. Otaczający go ludzie również to zrobili. — To moi ludzie, którzy działają w imieniu naszego władcy, Sverskella Faarskaja i każdego dnia nasłuchują o tobie wieści. Jesteśmy Toyrinowcami, panie.
— Witamy cię i przepraszamy, że nachodzimy tak wczesną porą. Szukamy schronienia — odpowiedział Peter, uśmiechając się fałszywie.
— I Revenna Czarna...? Moja matka, Aghata Venelvail, znała was, jeszcze z Kolsvku — powiedział Venelvail, ponownie się kłaniając.
— Nie, to moja służąca. Ale ja słyszałem o tobie wiele dobrego i cieszę się, że los zaprowadził mnie do waszego obozu — powiedział Toyrin, gładko łżąc. — Wejdźmy może do namiotu, mamy wiele do omówienia.
— Oczywiście — odpowiedział Vivaldi, wskazując dłonią największy namiot.
Anna chuchnęła w zmarznięte dłonie, patrząc wymownie na mężczyznę. Nie miała ochoty wchodzić do środka ani rozmawiać z tym czarodziejem. Wyglądał jej na nazbyt ambitnego, wrednego kutasa, któremu zachciało się partyzantki.
— Ach, a znalazłby się może jakiś cieplejszy płaszcz dla niej? — zapytał Peter, już wchodząc do namiotu. Venelvail pokiwał głową, a któryś z ludzi udał się na poszukiwania okrycia. Potem odeszli do namiotu.
Obóz składał się z kilku namiotów rozmieszczonych na planie koła. W środku zbudowano największe palenisko, przy którym kilku mężczyzn opiekało jakieś mięso. Ludzie wyglądali na zmęczonych, ale nie przeszkadzało im to opowiadać durnych kawałów i rzucać Annie wieloznacznych spojrzeń.
Niecierpliwie, czarodziejka obeszła namioty i wyszła poza krąg obozu. A potem spojrząła do rowu. Nie zdziwił ją widok zniekształconych ciał, zmrożonych w śniegu. Z jednego, najbardziej pokrwawionego i świeżego, wciąż parowało ciepło. Anna czuła płynącą w tym człowieku krztę życia i swój obowiązek, by go ocalić. Ale wiedziała, że nawet, jeśli mogła to zrobić, nie powinna mieszać się w sprawy.
Jeszcze raz rzuciła spojrzenie ofierze, prosząc Harana o szybką śmierć dla tego człowieka. I już, gdy miała odejść od krawędzi, zauważyła jego niebieskie oczy, które zapadły jej w pamięć, które gdzieś widziała. Ledwie świtało, a twarz mężczyzny była pokryta krwią i brudem, prawie sina. Jej rysy ginęły w cieniu.
Zza jej pleców dobiegł ją głośny śmiech Venelvaila.
— Nie uwierzysz panie, kogo dorwaliśmy! Starego, kulawego psa! Samego wielkiego Celestyna Białorytnego! Leży tam w rowie, pewnie jeszcze żyw!
Annie zabrakło powietrza. Szybko rozglądając się wokół, zsunęła się do rowu, stawiając stopy na zmarzniętej kupie trupów. Dopiero teraz widziała w pełni ofiarę Venelvaila.
Nad ustami paladyna unosiła się mgiełka, z ran parowało ciepło. Od śmierci dzieliły go minuty, jeśli nie sekundy. Anna szybko nakreśliła nad ciałem trzy symbole, patrząc, jak krew przestaje się sączyć z ran. Więcej zrobić nie mogła, przynajmniej nie sama.
Zdjęła z szyi amulet wypełniony do połowy energią i ścisnęła w dłoni. Sama nie mogła nawet liczyć na to, że wyciągnie nieprzytomnego, poharatanego paladyna z tak głębokiej dziury. A nawet jeśli, to zbyt wielu ludzi kręciło się wokół, ktoś zauważyłby, co wyprawia.
Nie żywiła do Białorytnego wielkiej nienawiści, nie po tylu latach. Wiedziała i pamiętała, co zrobił podczas Pogromu, była świadoma, ilu zabił. Szlag, wszystko jedno, jeśli ma umrzeć, niech umiera. Ale nie tak.
— Peter! — krzyknęła, układając sobie w głowie plan działania. — Peter!
Nie minęła chwila, do dołu zajrzał czarodziej.
— Co ty tu do cholery…
— Muszę wyciągnąć stąd tego człowieka, zanim ten kat tu przyjdzie — powiedziała, wskazując na Białorytnego.
— Bo…?
— Pomóż mi, potem się dowiesz.
Peter rozejrzał się wokół i wyciągnął do Revenny dłoń. Czarodziejka z trudem podciągnęła się i wyszła z dołu.
— Mam lepszy pomysł.
Czarodziej zawołał ludzi Venelvaila i rozkazał im wyciągnąć paladyna z mogiły. Gdy pytali, odpowiadał krótko.
— Jeszcze żyje, możemy się od niego wiele dowiedzieć.
Ludzie protestowali, ale ich dowodzącego nie było w pobliżu. W kilku uporali się z kłopotem, zostawili go w jednym z namiotów, a potem wszyscy niechętnie wyszli. Został tylko Peter, oparty o jeden ze słupów.
— Co zamierzasz? — zapytał, obojętny na cierpienie paladyna. — Chyba nie będziesz go leczyć, już prawie zdechnął…
Anna przygryzła wargę i rozpruła pokrwawione szaty. Rany były głębokie, bardzo głębokie. Śmiertelne dla normalnego człowieka. Czy paladyn miał jakieś specjalne zdolności, nie wiedziała, ale jakimś cudem jeszcze trzymał się tego świata.
— Wiesz, może on zasługuje na drugą szansę. Może nie zasługuje i powinien umrzeć na stosie — powiedziała, myjąc ręce w misie pełnej wody. Odtrąciła na bok wszystkie narzędzia tortur, jakie przynieśli Toyrinowcy. — Mam to w gdzieś. To mój dług, spłacę go i odjadę. Jak będzie zdrowy, poradzi sobie sam.
Czarodziejka przemyła rany i przejrzała je jeszcze raz, szukając odłamków lub brudu. A potem zamknęła oczy i zawiesiła ręce nad jego ciałem, zaczynając od prostego zaklęcia. Czuła, jak przepływa przez nią energia, jak opuszcza ją przez palce i kieruje się w dół.
Po chwili spojrzała na Białorytnego. Rany się nie zasklepiały, nie była nawet pewna, czy paladyn wciąż żyje.
— Pomóż mi — rozkazała Peterowi, przygotowując kolejny czar. Starała się przypomnieć bardziej skomplikowane formuły, na próżno. Przerwa od czarów nie pomagała.
— Nie będę leczył tego zasrańca.
— Zamknij się i mi pomóż! — warknęła Revenna. Peter opierał się przez moment, aż wreszcie podszedł bliżej. — Nie poradzę sobie sama Pamiętasz, jak?
Czarodziej kiwnął głową i z oporem zrobił to samo, co Anna. Jego czar był silny, ale wciąż nie wystarczał. Spróbowali jednocześnie, a światło wypełniło namiot. Było kwestią czasu, kiedy ktoś zauważy ich poczynania. Trwali tak chwilę, potem znów przerwali, patrząc na efekty.
Rany się nie zasklepiły. Były bledsze i mniejsze, nic ponadto.
— Cholera… On jest odporny na magię — szepnął Peter, cofając się od stołu. Wtedy usłyszeli kroki i przesuwany materiał. Wejście uchyliło się, do środka wszedł rudawy żołnierz.
— Dowiedzieliście się czegoś, panie? — zagadnął, nieświadom błędu. Nim zareagował, leżał już w spazmach na ziemi, wymiotując. Anna szybko odciągnęła go od wejścia, a potem przykryła workami.
— To raczej nie jest długotrwałe rozwiązanie… Cholera, po co się w to bawię… — rzucił czarodziej, wyglądając na zewnątrz. — Nie możesz się tu dłużej z nim kryć!
Anna jeszcze raz przelała w ciało paladyna strumień energii. Tym razem wydawało się jej, że rany widocznie się pomniejszyły. Jest dobrze, niech tylko wytrzyma te kilka minut — pomyślała, starając się miarowo oddychać.
— Nie mam jak się stąd ruszyć… A portal odpada, rozerwiesz rany do reszty, nie będzie czego zbierać.
— Co ja teraz zrobię? Zaraz ktoś tu przyjdzie, jak się dowiedzą, to cały ten chory ruch szlag trafi! — syknął, łapiąc się za głowę.
— Przecież tego chciałeś — powiedziała Anna, jeszcze raz przelewając w ciało paladyna strumień energii. Tym razem wydawało się jej, że rany widocznie się pomniejszyły. Jest dobrze, niech tylko wytrzyma te kilka minut — pomyślała, starając się miarowo oddychać.
— Ale nie chciałem wrogów pośród swoich! Bogowie wiedzą, co oni zrobią, gdy usłyszą że Peter Toyrin pomaga paladynom?
— Nikt nic się nie dowie. A już, to nikt nie uwierzy — odparowała kobieta, czując zmęczenie.
— Przez twoje durne poczucie obowiązku przez miesiące będę naprawiał to, co tworzyłem latami!
Świeca przy stole buchnęła płomieniami, gdy Peter kopnął stołek pod ścianą namiotu.
— Durne?
— Kretyńskie! Naiwne, jeśli myślisz, że pomagając temu skurwysynowi odkupisz wszystkie winy!
— Jak śmiesz tak do mnie mówić!
Postać Anny spoważniała, rysy twarzy stały się ostre, czerwień ust jak krew. Potem oboje znów zamilkli.
— Nie masz wyjścia — powiedział wreszcie Peter, a wokół nich pojawiły się pierwsze zarysy portalu.
Chwilę potem znajdowali się w kryjówce Toyrina. Paladyn szczęśliwie wylądował na łóżku, Revenna tuż obok. Peter został w obozie. Cichy jęk zwrócił jej uwagę. Białorytny zakasłał krwią, powoli podnosząc się na łokciach. Anna przyłożyła ręce do jego ramion i zmusiła do położenia się z powrotem.
— Dlaczego czary nie działają? — zapytała szybko, póki mogła uzyskać odpowiedź. Paladyn wybełkotał coś niezrozumiałego. — Co płynie w twojej krwi?! — powtórzyła, obserwując ruch jego ust.
Paryt — zrozumiała wreszcie, przerażona. Zdjęła z szyi swój amulet wypełniony energią i zostawiła w dłoni mężczyzny. Przedmiot uleczał samoistnie każdego rannego, który tylko go dotykał. Działał powoli, ale skutecznie. Anna zostawiła Celestyna samego i weszła do drugiego pokoju, opierając się na parapecie okna. Była w Tirze, gdzieś w północnej dzielnicy. Spojrzała na drzwi, a potem zasunęła rygle. Przysiadła przy zakurzonym stole i otworzyła butelkę trunku, nie bawiąc się z nalewaniem go do kufla obok.
Jęk z drugiego pokoju zerwał czarodziejkę na równe nogi. Paladyn gorączkował, ale rany jakby znowu przybladły. Albo umierał, albo energia z amuletu pozwoli przezwyciężała działanie mocy, która blokowała magię.
Nie wiedziała, jak pomóc Białorytnemu. Nie wiedziała, jakich zaklęć użyć, od czego zacząć, czego się spodziewać. Wiedziała, że Parsimona coś zmieniła w ciele tego człowieka, że jakoś przeniosła do niego paryt, nic więcej. Nie miała czasu ani środków, by odnaleźć potrzebne księgi. Najbliższe zbiory ksiąg znajdowały się poza jej zasięgiem, jej prywatne dawno przepadły. Wroniec, jedyny przedstawiciel starszyzny, którego mogła prosić o pomoc, był zwykłym zdrajcą. Paladyn oddychał miarowo, powoli, ale wciąż żył. Anna upiła się do reszty i zasnęła.
Zamorduję za ten odpis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz