— Przecież to tylko zwykłe zwierzę. Zdechnie za dwa lata i tyle z niego będzie — powiedziała czarodziejka, gdy paladyn zasnął. — Idiota. Skończony debil — dodała, widząc świeży ślad krwi na opatrunku. Zdecydowanie uderzyła mężczyznę w ramię, ale ten spał głębokim snem. Nie była to najbardziej profesjonalna metoda sprawdzania przytomności, ale czarodziejce nie chciało się czekać.
Wróciła do kuchni po ciepłą miksturę, która oczyszczała rany i znieczulała miejsca, które nią posmarowano. Przygotowała zakrzywioną igłę, jedwabną nić, dwie czyste szmatki i zdjęła zakrwawiony bandaż.
— Dobrze, że to mała rana… — powiedziała, z ulgą patrząc na małe rozcięcie, w którym pękł szew. — Paladyn, a nie wie, że ma się nie ruszać — dodała, zabierając się do naprawy tego, co Białorytny zepsuł.
— Dobrze, że to mała rana… — powiedziała, z ulgą patrząc na małe rozcięcie, w którym pękł szew. — Paladyn, a nie wie, że ma się nie ruszać — dodała, zabierając się do naprawy tego, co Białorytny zepsuł.
Skończyła po kilku minutach, czując jak wprawa w szyciu ran wraca do jej palców. Zadowolona z perfekcyjnego supełka na końcu, pozbierała narzędzia, jeszcze raz zabezpieczyła zranienie i zostawiła paladyna w spokoju.
Czarodziejka zabrała się za posprzątanie bałaganu, którego narobiła przez ostatnie trzy dni. Sprawnie zgarnęła ze stołu puste naczynia i zaczęła szorować w wodzie wcześniej przyniesionej ze studni.
— Zachciało mi się ratować przydrożnego wariata… Jak ja mam ci znaleźć tego konia niby? — mruknęła do siebie, wycierając do sucha miedziane miski.
Żaden koń nie był wart wyprawy do loravskich lasów zimą ani ponownego spotkania z partyzantami, na dodatek pod przywództwem domorosłego czarodzieja. Anna zgodziła się przyprowadzić konia dla świętego spokoju. W głębi ducha liczyła też, że paladyn może jakoś się jej odwdzięczy, choćby drobną zapłatą… Czymkolwiek.
Padał śnieg, zimno nie opuszczało Verden, błoto spływało z gór… Podróż pieszo z Tiry do miejsca, w którym wraz z Peterem spotkała partyzantów prawdopodobnie zajęłaby jej pięć lub sześć dni. Odległość szacowała tylko na oko, zakładając, że oddział zachowywał rozsądną odległość od miasta, a jednocześnie kwaterował blisko przejścia w Dolinie Kwiecistej, gdzie pewnie musiał trafić na nich Białorytny. Mogła się mylić, nie znała tak dobrze tej części Loravii. Jeśli koń wciąż był zdrów i udałoby się jej go dosiąść, wróciłaby do Tiry w przeciągu jednego dnia, może dwóch. Sama nie mogła jednak podjąć się wyprawy. Tylko ona była w stanie szybko zareagować, jeśli stan paladyna się pogorszy. Gdyby potrafiła teleportować się do lasu i tym samym sposobem wrócić razem z koniem, zrobiłaby to od razy. Niestety nie tak działała magia przeniesień.
Zostało jej czekać na Toyrina. Nie rozmawiała z nim od czasu, w którym czarodziej przeniósł ją i Białorytnego do swojej kryjówki. Nie miała nawet pojęcia, jak skończyło się wykradnięcie paladyna. Może Peter oszukał jakoś partyzantów, może partyzanci nakryli jego i zmusili do ucieczki. Może już wszyscy nie żyli. Zresztą wątpiła, że czarodziej pozna zwierze i zdoła wykraść z obozu niezauważony. Że w ogóle się na to zgodzi. Czego by nie wymyśliła, nie była przygotowana na taką wyprawę. Za mało pieniędzy, żadnej pomocy. Jedyną nadzieją był czarodziej i pozostało jej czekać na jego powrót. Anna odłożyła czyste naczynie na miejsce i wzięła się za pucowanie tych, które umyła wczoraj. Starła kurze, przecierając je szmatką zamoczoną w lawendowej wodzie. Potem zamiotła podłogę, zbierając pajęczyny pod popękanymi meblami i sufitem. Brakowało jej tych banalnych czynności, od czasu gdy jej chata w portowej dzielnicy Aed Varen spłonęła.
Kryjówka Toyrina mieściła się w tirańskich slumsach, na dodatek części, która zdawała się być opuszczona. Było cicho i spokojnie, nikt nie wychodził na ulicę, ani nie interesował się świecą palącą się nocą w mieszkaniu. Żadne było to miejsce do życia, ale lepsze niż nic. Mimo atmosfery, jaka panowała w Tirze, nawet to miasto wydawało się jakimś miejscem do życia. Jakąś ostoją, położoną wystarczająco daleko od tłocznych wybrzeży Verden. Od całego świata. Odkładając naczynia na miejsce, czarodziejka jeszcze raz przejrzała wszystkie szafki w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Kryjówka była jednak kiepsko wyposażona. Kilka naczyń, skrzynia z szatami, misa, łóżko... Ani jednej monety. Pieniądze, które podarowały jej kapłanki prawie się skończyły. Trzeba będzie jakoś zarobić — mruknęła do siebie.
Anna wróciła do małego pokoju i spojrzała na Białorytnego. Sądząc po prawie czystym opatrunku, świeżo zaszyta rana nie krwawiła. Wszystko wydawało się być w należytym porządku. Choć z biegiem czasu coraz mniejsza, istniała szansa, że paladyn zacznie pluć, a co gorsza wymiotować krwią, jeśli któraś z ran położonych wewnątrz ciała się otworzy. Nic jednak takiego się nie stało. Paladyn miał się lepiej. Spał prawie całą dobę, budząc się na krótko co kilka godzin. Martwił ją jego niespokojny sen, pot na czole i słowa wypowiadane co jakiś czas po avijsku. Nie pamiętała już tego języka; choć mogła odróżnić słowa od imion czy nazwisk, ich znaczenie pozostało nieznane. Z drugiej strony nie chciała wiedzieć, o czym może mówić przez sen taki człowiek, jak Białorytny.
Spojrzała na stojącą obok pustą butelkę po winie żałując, że nie zostawiła sobie trochę na później.
— Pijesz za mało — powiedziała do rannego, wracając do izby z paleniskiem po dzban wody. Paladyn nie pił nic od kilku godzin, a gdy już to robił, nie był w stanie połknąć dużych ilości płynu. Anna postawiła naczynie w zasięgu jego ręki.
Już miała odejść, gdy jej wzrok przykuła czerwona wysypka na dłoni, w której paladyn trzymał jej amulet. Delikatnie wyjęła go z jego ręki i przełożyła do drugiej, owijając rzemień wokół masywnego nadgarstka mężczyzny.
— Feylagowcy pewnie przewracają się w grobach, widząc czarodzieja pomagającego paladynowi… — powiedziała. Przemyła zaczerwienienie wywarem z tymianku, który zapobiegał zakażeniom. Delikatnie wysuszyła je i zabezpieczyła, sprawdzając, czy opatrunek nie przylega za ciasno. Zebrała z podłogi stare bandaże i wyniosła na zewnątrz, by spalić wieczorem. Potem przysiadła przy otwartym oknie, wpatrując się w zachodzące nad czarnymi dachami tirańskich domów słońce.
Może i mieliby rację — pomyślała, przypominając sobie twarze wszystkich ludzi, należących do jednego z największych stowarzyszeń czarodziei w Aduanie. Bezchmurne niebo było purpurowe, a Aldawar, jedna z najjaśniejszych gwiazd północnego nieba świecił, zawieszony tuż nad horyzontem.
Czy Białorytny doprawdy nie zasługiwał na ratunek? Kim właściwie był? Anna nie znała jego szczegółowej historii, wiedziała tylko to, co mówili inni. Pamiętała, dlaczego nazywano go Bestią z Kolsviku. Dlaczego dziesiątki czarodziei uciekało z kontynentu, by ustrzec się jego ostrza. Dlaczego wreszcie wyklęli go nawet paladyni.
Choć próbowała sobie wytłumaczyć, że należało spłacić dług, który zaciągnęła u paladyna, nie czuła się dobrze z tym, co robiła. Myśl, że wciągnęła w to wszystko Petera była jeszcze bardziej przerażająca. Wystarczyła jedna plotka, by spowodować skazę na biało czarnym wizerunku Toyrina. Wielu ludzi nie zdawało sobie nawet sprawy, że czasem potęga czarodziei była tylko legendą, która działała skuteczniej niż jakiekolwiek czary. W przypadku Toyrina tak nie było, ale wieść o jego poczynaniach mogłaby sprowadzić do Loravii paladynów i zaognić konflikt w królestwie… Tego nikt by nie chciał.
— Może się mylę — powiedziała do paladyna Anna, nie oczekując odpowiedzi. Po tylu latach życia, granica pomiędzy szlachetnością a zdrowym rozsądkiem stawała się niewyraźna.
— Kto wie, może dobrym wyborem byłoby uczynić zadość wszystkim, których skrzywdził. Tym, których zabito w Wielkim Pogromie. Tym, których nie zdążono zamordować. I podciąć ci gardło, póki nie możesz się obronić. Anna odrzuciła od siebie złe myśli. Wciąż była medykiem, wciąż obowiązywała ją przysięga. By leczyć każdego, mimo wszystko. Wroga, przyjaciela, zdrajcę i swego kata.
Gdy słońce zaszło, zamknęła okiennice i wyszła z pomieszczenia. Jeśli naprawdę miała wyleczyć paladyna, musiała szukać pomocy u bardziej doświadczonego czarodzieja — kogoś, kto posiadał wiedzę na temat przemian w ludzkim ciele, jakie mogły zajść u Białorytnego.
Przed Wielkim Pogromem, odnaleźć prawie każdego czarodzieja było łatwo. Część z nich wykładała na różnych uczelniach — Van Torze, Taharacie, Szkole Tiriońskiej, czy nawet Uniwersytecie Vareńskim. Druga połowa przesiadywała na dworach całego kontynentu lub też służyła swoim zleceniodawcom poza murami zamków. Nieliczni kontynuowali samotnie swoje badania, pracowali nad projektami lub rzucali magię w cholerę i żyli z czegoś zupełnie innego. Tak czy siak, rozpytywanie o czarodziei nie było niebezpieczne.
Podczas Wielkiego Pogromu nastąpił chaos. W erze prześladowań, każdy zdrowo myślący czarodziej robił wszystko, by słuch o nim zaginął. Podobnie zrobiła i Anna. Zaszyła się w najdalszej części zachodniej Loravii, co jakiś czas zmieniając miejsce zamieszkania. Porzuciła swoje imię i dobytek — wszystko, co miała zostawiła w Castelli, a cała reszta przepadła podczas konfliktu. Na koniec urwała kontakt z innymi czarodziejami. Z każdym, kto wiedział, kim była. Gdy zrobili tak pozostali, przedtem dobrze zorganizowana siatka czarodziei rozpadła się na strzępy, na dodatek porozrzucane po całym świecie.
Teraz jedynym z niewielu sposobów odnalezienia innego czarodzieja było otwarcie szczeliny. Przestrzeń dzięki przemieszczali się czarodzieje, była niczym innym, jak kolejnym wymiarem w tym świecie. Szczelina niczym innym, drzwiami. Pozwalała sięgać do innych takich drzwi, które czarodzieje czasami tworzyli w swoich kryjówkach. Ten typ przejścia miał jedną wielką zaletę — jak i zamek w drzwiach, posiadał swój klucz — aktywować mógł go tylko czarodziej, który stworzył szczelinę. I choć nie szczeliny nie pozwalały na przenoszenie fizycznych obiektów, przenosiły słowa i obraz, co zwykle wystarczało.
Anna była świadoma, że użycie tego typu przejścia nie było pozbawione ryzyka. Gdyby jednak udało się jej otworzyć przejście, może odnalazłaby szczelinę należącą do jednego ze znajomych jej czarodziei.
Czarodziejka chwyciła w dłoń kawałek węgla z paleniska i popatrzyła na ścianę kuchni. Sposób był prostacki, barbarzyński i uwłaczający, ale nawet przy jej braku wprawy miał szansę się udać. Po chwili namysłu narysowała pionową linię, nieco mniejszą od niej samej. Przez środek poprowadziła cztery krzywe rozchodzące się na zewnątrz. Poza obręczą wypisała cztery znaki, każdy w równej odległości. Połączyła wszystkie elementy prostymi liniami, tworząc asymetryczny wzór.
Szczelina wyglądała przyzwoicie. Teraz nadszedł czas na magię, a nie popisywanie się zdolnościami artystycznymi. Anna jak miała w zwyczaju, zamknęła oczy i wyciągnęła ręce przed siebie. Nie musiała żadnej z tych rzeczy robić, ale ruch pomagał jej się skupić i zrelaksować. Wyszeptała pierwsze zdanie uniwersalnej inkantacji, podglądając natychmiast efekty swej pracy. Linie blado zalśniły, natychmiast gasnąc. Czarodziejka powtórzyła wers i kontynuowała wypowiedź, niemiłosiernie kalecząc castellijską mowę. Mogła używać każdego innego języka, ale na Van Torze nauczano właśnie w tym języku i w takim też była przyzwyczajona wypowiadać zaklęcia. Po chwili szczelina wypaliła się w pełni. Do korzystania z niej potrzebne jeszcze było kilka zaklęć. Anna wzięła wdech i uniosła ręce, gotowa je wypowiedzieć.
Zaczęła, a wtedy błysnęło. Oślepiona jasnością, opuściła dłonie i przysłoniła oczy. Gdy wrócił wzrok, zobaczyła przy drzwiach Toyrina. Czarodziej opierał się o ścianę, ściągając w pośpiechu przemoczone buty. Anna zgasiła szczelinę.
— Długo ci zajęło wracanie z obozu — powiedziała, nalewając do blaszanych kufli mocno rozcieńczone wino, którego resztka walała się po kryjówce. — Głodny? — zapytała, już nalewając do garnka wody. Czarodziej kiwnął głową na tak i wszedł do sypialni, niemal rzucając na łóżko z paladynem swój płaszcz.
— Dlaczego do cholery on tu ciągle jest?! — wykrzyknął, wchodząc do kuchni. — Gdzie ja mam spać?
— Spokojnie, jeden czy dwa dni i nie będzie po nim śladu — mruknęła Anna, rozpalając na nowo ogień w palenisku.
Peter Toyrin zaklął, rzucając odzienie na wieko skrzyni. Przez chwilę z niedowierzaniem patrzył na rannego, uśmiechając się pod nosem. Anna spodziewała się, że widok paladyna nie wyzwoli w nim nieopisanej nienawiści, jak robili to inni paladyni. Toyrin szczerze gardził Białorytnym. Uważał go za starego żołnierza, kalekiego i bezbronnego jak dziecko.
— Nie zgadniesz, co musiałem zrobić, żeby oszukać tych ludzi i Venelvaila. Pokroiłem tego nieszczęśnika, którego bez mrugnięcia okiem załatwiłaś i wrzuciłem do rowu, trochę przysypując ziemią. Idioci nawet nie zauważyli! — powiedział Peter, siadając do stołu.
— Co z partyzantami? — zapytała Anna, patrząc na ściekające z butów błoto. Peter rozejrzał się wokół, zdziwiony brakiem pajęczyn, a potem zatrzymał wzrok na ścianie, na której czarodziejka rozrysowała szczelinę.
— Co ty do cholery zrobiłaś mojej ścianie?
— To jest szczelina — mruknęła Anna, zbita z tropu.
Toyrin zgiął się wpół ze śmiechu, wskazując ręką na jeden ze znaków.
— Popraw tą znak, bo inaczej tylko buchnie ogniem. Brakuje ci jednej kreski, tam na dole.
Anna wykrzywiła się w odpowiedzi i nasypała kaszy do gotującej się wody. Starła w rękach garść ziół i wrzuciła do potrawy.
— Przenoszą się bliżej centrum Verden — odpowiedział wreszcie czarodziej, opierając łokcie na stole. — Będą podróżować wzdłuż gór, zatrzymają się na wysokości Aed.
— Hm? — zapytała Anna, dosypując soli.
— Partyzanci. Nie było mnie tak długo, bo zauważyli, że brakuje im jednego żołnierza. Tego, który wylądował w rowie. Niepotrzebnie napomknąłem, że pomogę im go szukać. I zajęło mi to dobre dwa dni.
Zostało jej czekać na Toyrina. Nie rozmawiała z nim od czasu, w którym czarodziej przeniósł ją i Białorytnego do swojej kryjówki. Nie miała nawet pojęcia, jak skończyło się wykradnięcie paladyna. Może Peter oszukał jakoś partyzantów, może partyzanci nakryli jego i zmusili do ucieczki. Może już wszyscy nie żyli. Zresztą wątpiła, że czarodziej pozna zwierze i zdoła wykraść z obozu niezauważony. Że w ogóle się na to zgodzi. Czego by nie wymyśliła, nie była przygotowana na taką wyprawę. Za mało pieniędzy, żadnej pomocy. Jedyną nadzieją był czarodziej i pozostało jej czekać na jego powrót. Anna odłożyła czyste naczynie na miejsce i wzięła się za pucowanie tych, które umyła wczoraj. Starła kurze, przecierając je szmatką zamoczoną w lawendowej wodzie. Potem zamiotła podłogę, zbierając pajęczyny pod popękanymi meblami i sufitem. Brakowało jej tych banalnych czynności, od czasu gdy jej chata w portowej dzielnicy Aed Varen spłonęła.
Kryjówka Toyrina mieściła się w tirańskich slumsach, na dodatek części, która zdawała się być opuszczona. Było cicho i spokojnie, nikt nie wychodził na ulicę, ani nie interesował się świecą palącą się nocą w mieszkaniu. Żadne było to miejsce do życia, ale lepsze niż nic. Mimo atmosfery, jaka panowała w Tirze, nawet to miasto wydawało się jakimś miejscem do życia. Jakąś ostoją, położoną wystarczająco daleko od tłocznych wybrzeży Verden. Od całego świata. Odkładając naczynia na miejsce, czarodziejka jeszcze raz przejrzała wszystkie szafki w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Kryjówka była jednak kiepsko wyposażona. Kilka naczyń, skrzynia z szatami, misa, łóżko... Ani jednej monety. Pieniądze, które podarowały jej kapłanki prawie się skończyły. Trzeba będzie jakoś zarobić — mruknęła do siebie.
Anna wróciła do małego pokoju i spojrzała na Białorytnego. Sądząc po prawie czystym opatrunku, świeżo zaszyta rana nie krwawiła. Wszystko wydawało się być w należytym porządku. Choć z biegiem czasu coraz mniejsza, istniała szansa, że paladyn zacznie pluć, a co gorsza wymiotować krwią, jeśli któraś z ran położonych wewnątrz ciała się otworzy. Nic jednak takiego się nie stało. Paladyn miał się lepiej. Spał prawie całą dobę, budząc się na krótko co kilka godzin. Martwił ją jego niespokojny sen, pot na czole i słowa wypowiadane co jakiś czas po avijsku. Nie pamiętała już tego języka; choć mogła odróżnić słowa od imion czy nazwisk, ich znaczenie pozostało nieznane. Z drugiej strony nie chciała wiedzieć, o czym może mówić przez sen taki człowiek, jak Białorytny.
Spojrzała na stojącą obok pustą butelkę po winie żałując, że nie zostawiła sobie trochę na później.
— Pijesz za mało — powiedziała do rannego, wracając do izby z paleniskiem po dzban wody. Paladyn nie pił nic od kilku godzin, a gdy już to robił, nie był w stanie połknąć dużych ilości płynu. Anna postawiła naczynie w zasięgu jego ręki.
Już miała odejść, gdy jej wzrok przykuła czerwona wysypka na dłoni, w której paladyn trzymał jej amulet. Delikatnie wyjęła go z jego ręki i przełożyła do drugiej, owijając rzemień wokół masywnego nadgarstka mężczyzny.
— Feylagowcy pewnie przewracają się w grobach, widząc czarodzieja pomagającego paladynowi… — powiedziała. Przemyła zaczerwienienie wywarem z tymianku, który zapobiegał zakażeniom. Delikatnie wysuszyła je i zabezpieczyła, sprawdzając, czy opatrunek nie przylega za ciasno. Zebrała z podłogi stare bandaże i wyniosła na zewnątrz, by spalić wieczorem. Potem przysiadła przy otwartym oknie, wpatrując się w zachodzące nad czarnymi dachami tirańskich domów słońce.
Może i mieliby rację — pomyślała, przypominając sobie twarze wszystkich ludzi, należących do jednego z największych stowarzyszeń czarodziei w Aduanie. Bezchmurne niebo było purpurowe, a Aldawar, jedna z najjaśniejszych gwiazd północnego nieba świecił, zawieszony tuż nad horyzontem.
Czy Białorytny doprawdy nie zasługiwał na ratunek? Kim właściwie był? Anna nie znała jego szczegółowej historii, wiedziała tylko to, co mówili inni. Pamiętała, dlaczego nazywano go Bestią z Kolsviku. Dlaczego dziesiątki czarodziei uciekało z kontynentu, by ustrzec się jego ostrza. Dlaczego wreszcie wyklęli go nawet paladyni.
Choć próbowała sobie wytłumaczyć, że należało spłacić dług, który zaciągnęła u paladyna, nie czuła się dobrze z tym, co robiła. Myśl, że wciągnęła w to wszystko Petera była jeszcze bardziej przerażająca. Wystarczyła jedna plotka, by spowodować skazę na biało czarnym wizerunku Toyrina. Wielu ludzi nie zdawało sobie nawet sprawy, że czasem potęga czarodziei była tylko legendą, która działała skuteczniej niż jakiekolwiek czary. W przypadku Toyrina tak nie było, ale wieść o jego poczynaniach mogłaby sprowadzić do Loravii paladynów i zaognić konflikt w królestwie… Tego nikt by nie chciał.
— Może się mylę — powiedziała do paladyna Anna, nie oczekując odpowiedzi. Po tylu latach życia, granica pomiędzy szlachetnością a zdrowym rozsądkiem stawała się niewyraźna.
— Kto wie, może dobrym wyborem byłoby uczynić zadość wszystkim, których skrzywdził. Tym, których zabito w Wielkim Pogromie. Tym, których nie zdążono zamordować. I podciąć ci gardło, póki nie możesz się obronić. Anna odrzuciła od siebie złe myśli. Wciąż była medykiem, wciąż obowiązywała ją przysięga. By leczyć każdego, mimo wszystko. Wroga, przyjaciela, zdrajcę i swego kata.
Gdy słońce zaszło, zamknęła okiennice i wyszła z pomieszczenia. Jeśli naprawdę miała wyleczyć paladyna, musiała szukać pomocy u bardziej doświadczonego czarodzieja — kogoś, kto posiadał wiedzę na temat przemian w ludzkim ciele, jakie mogły zajść u Białorytnego.
Przed Wielkim Pogromem, odnaleźć prawie każdego czarodzieja było łatwo. Część z nich wykładała na różnych uczelniach — Van Torze, Taharacie, Szkole Tiriońskiej, czy nawet Uniwersytecie Vareńskim. Druga połowa przesiadywała na dworach całego kontynentu lub też służyła swoim zleceniodawcom poza murami zamków. Nieliczni kontynuowali samotnie swoje badania, pracowali nad projektami lub rzucali magię w cholerę i żyli z czegoś zupełnie innego. Tak czy siak, rozpytywanie o czarodziei nie było niebezpieczne.
Podczas Wielkiego Pogromu nastąpił chaos. W erze prześladowań, każdy zdrowo myślący czarodziej robił wszystko, by słuch o nim zaginął. Podobnie zrobiła i Anna. Zaszyła się w najdalszej części zachodniej Loravii, co jakiś czas zmieniając miejsce zamieszkania. Porzuciła swoje imię i dobytek — wszystko, co miała zostawiła w Castelli, a cała reszta przepadła podczas konfliktu. Na koniec urwała kontakt z innymi czarodziejami. Z każdym, kto wiedział, kim była. Gdy zrobili tak pozostali, przedtem dobrze zorganizowana siatka czarodziei rozpadła się na strzępy, na dodatek porozrzucane po całym świecie.
Teraz jedynym z niewielu sposobów odnalezienia innego czarodzieja było otwarcie szczeliny. Przestrzeń dzięki przemieszczali się czarodzieje, była niczym innym, jak kolejnym wymiarem w tym świecie. Szczelina niczym innym, drzwiami. Pozwalała sięgać do innych takich drzwi, które czarodzieje czasami tworzyli w swoich kryjówkach. Ten typ przejścia miał jedną wielką zaletę — jak i zamek w drzwiach, posiadał swój klucz — aktywować mógł go tylko czarodziej, który stworzył szczelinę. I choć nie szczeliny nie pozwalały na przenoszenie fizycznych obiektów, przenosiły słowa i obraz, co zwykle wystarczało.
Anna była świadoma, że użycie tego typu przejścia nie było pozbawione ryzyka. Gdyby jednak udało się jej otworzyć przejście, może odnalazłaby szczelinę należącą do jednego ze znajomych jej czarodziei.
Czarodziejka chwyciła w dłoń kawałek węgla z paleniska i popatrzyła na ścianę kuchni. Sposób był prostacki, barbarzyński i uwłaczający, ale nawet przy jej braku wprawy miał szansę się udać. Po chwili namysłu narysowała pionową linię, nieco mniejszą od niej samej. Przez środek poprowadziła cztery krzywe rozchodzące się na zewnątrz. Poza obręczą wypisała cztery znaki, każdy w równej odległości. Połączyła wszystkie elementy prostymi liniami, tworząc asymetryczny wzór.
Szczelina wyglądała przyzwoicie. Teraz nadszedł czas na magię, a nie popisywanie się zdolnościami artystycznymi. Anna jak miała w zwyczaju, zamknęła oczy i wyciągnęła ręce przed siebie. Nie musiała żadnej z tych rzeczy robić, ale ruch pomagał jej się skupić i zrelaksować. Wyszeptała pierwsze zdanie uniwersalnej inkantacji, podglądając natychmiast efekty swej pracy. Linie blado zalśniły, natychmiast gasnąc. Czarodziejka powtórzyła wers i kontynuowała wypowiedź, niemiłosiernie kalecząc castellijską mowę. Mogła używać każdego innego języka, ale na Van Torze nauczano właśnie w tym języku i w takim też była przyzwyczajona wypowiadać zaklęcia. Po chwili szczelina wypaliła się w pełni. Do korzystania z niej potrzebne jeszcze było kilka zaklęć. Anna wzięła wdech i uniosła ręce, gotowa je wypowiedzieć.
Zaczęła, a wtedy błysnęło. Oślepiona jasnością, opuściła dłonie i przysłoniła oczy. Gdy wrócił wzrok, zobaczyła przy drzwiach Toyrina. Czarodziej opierał się o ścianę, ściągając w pośpiechu przemoczone buty. Anna zgasiła szczelinę.
— Długo ci zajęło wracanie z obozu — powiedziała, nalewając do blaszanych kufli mocno rozcieńczone wino, którego resztka walała się po kryjówce. — Głodny? — zapytała, już nalewając do garnka wody. Czarodziej kiwnął głową na tak i wszedł do sypialni, niemal rzucając na łóżko z paladynem swój płaszcz.
— Dlaczego do cholery on tu ciągle jest?! — wykrzyknął, wchodząc do kuchni. — Gdzie ja mam spać?
— Spokojnie, jeden czy dwa dni i nie będzie po nim śladu — mruknęła Anna, rozpalając na nowo ogień w palenisku.
Peter Toyrin zaklął, rzucając odzienie na wieko skrzyni. Przez chwilę z niedowierzaniem patrzył na rannego, uśmiechając się pod nosem. Anna spodziewała się, że widok paladyna nie wyzwoli w nim nieopisanej nienawiści, jak robili to inni paladyni. Toyrin szczerze gardził Białorytnym. Uważał go za starego żołnierza, kalekiego i bezbronnego jak dziecko.
— Nie zgadniesz, co musiałem zrobić, żeby oszukać tych ludzi i Venelvaila. Pokroiłem tego nieszczęśnika, którego bez mrugnięcia okiem załatwiłaś i wrzuciłem do rowu, trochę przysypując ziemią. Idioci nawet nie zauważyli! — powiedział Peter, siadając do stołu.
— Co z partyzantami? — zapytała Anna, patrząc na ściekające z butów błoto. Peter rozejrzał się wokół, zdziwiony brakiem pajęczyn, a potem zatrzymał wzrok na ścianie, na której czarodziejka rozrysowała szczelinę.
— Co ty do cholery zrobiłaś mojej ścianie?
— To jest szczelina — mruknęła Anna, zbita z tropu.
Toyrin zgiął się wpół ze śmiechu, wskazując ręką na jeden ze znaków.
— Popraw tą znak, bo inaczej tylko buchnie ogniem. Brakuje ci jednej kreski, tam na dole.
Anna wykrzywiła się w odpowiedzi i nasypała kaszy do gotującej się wody. Starła w rękach garść ziół i wrzuciła do potrawy.
— Przenoszą się bliżej centrum Verden — odpowiedział wreszcie czarodziej, opierając łokcie na stole. — Będą podróżować wzdłuż gór, zatrzymają się na wysokości Aed.
— Hm? — zapytała Anna, dosypując soli.
— Partyzanci. Nie było mnie tak długo, bo zauważyli, że brakuje im jednego żołnierza. Tego, który wylądował w rowie. Niepotrzebnie napomknąłem, że pomogę im go szukać. I zajęło mi to dobre dwa dni.
Czarodziejka wylała za okno resztki parującej wody i sprawnie wysypała jedzenie do misy czekającej na stole.
— Widzę, że już ci przeszło… Potrzebuję twojej pomocy… — powiedziała, zalewając garnek zimną wodą.
— Co niby przeszło? — zapytał Toyrin, grzebiąc w niełuskanej kaszy.
— Pierwszy problem, to odnaleźć tego zasranego konia — oznajmiła czarodziejka, ignorując jego pytanie. — Ten człowiek był gotów rozerwać wszystkie szwy, by go odzyskać.
— Mam szukać konia?! W środku tej cholernej zimy? Dla starego podnóżka Parsimony, który dał się złapać kilku uzbrojonym pogórskim chłopom?! Chyba sobie żartujesz. Nigdzie się nie ruszam. Mam co innego do roboty.
— To poślij kogoś po tego konia. I jego rynsztunek. Jeśli trzeba będzie wyłożyć pieniądze, zrobię to, ale oddam ci je wiosną. Gdy ludzie zaczną chorować i będzie co do roboty.
— Yhm — mruknął czarodziej, szybko pochłaniając posiłek. — Nikogo nie będę najmował, zresztą nikogo nie znam. Łatwiej będzie się tam teleportować i załatwić sprawę tak, jak należy, szybko i bezpiecznie.
Anna wzruszyła ramionami, opierając się o framugę drzwi.
— Bezpiecznie? Tyle tych podróży w jednym czasie… Nie boisz się, że ktoś to zauważy? — spytała, patrząc na chuderlawego pająka spuszczającego się z nici. — Szlag.
— Kto? W Loravii prawie nie ma czarodziei. Tak tylko się wszystkim wydaje. Ani paladynów. Kto chciałby żyć na takiej ziemi? Zimno tu, słońca mało… Do Varantu nie jest tak daleko, a kraj przyjemniejszy… Zresztą to nawet nie jest moja kryjówka. Zauważyłem kiedyś, że dom stoi każdego roku pusty, więc i tego pewnie tak było. Nie mieszkam tu. Nie mieszkam nawet w Loravii. Teraz, gdy Stern wrócił na kontynent i ja tam zmierzam. Więc nawet, jeśli ktoś się czegoś dowie i wyciągnie z tego trafne wnioski, będę już mile stąd.
Anna wzięła pustą miskę i wrzuciła do misy z wodą. Potem dosiadła się do czarodzieja i łyknęła wina. Drażniła ją ta pewność Toyrina. Syn Yarissy ryzykował bardziej, niż mu się wydawało.
— Właściwie dlaczego wciąż tkwisz w Loravii?— zapytał Peter.
— Mało tu ludzi. Spokojnie, cicho — odpowiedziała Anna, zbywając czarodzieja.
— Spokojnie? Myślę, że w cholernej Avii miałabyś więcej spokoju.
— Tutaj się urodziłam — powiedziała czarodziejka, szukając innego argumentu. Odwróciła wzrok w stronę paladyna. Mężczyzna spał spokojnie, a bandaże były prawie czyste.
— Nie w Verden! W Langevin, wiosce, której już nawet nie ma! Loravia nie jest już tym samym królestwem — stwierdził Peter, dolewając sobie wina. — Teraz, gdy Faarskajowie rozpętają wojnę domową… Złote czasy się skończyły.
Przez moment milczeli oboje, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Robiło się ciemno, więc Anna przyniosła z kredensu grubą świecę i postawiła na stole, podkładając pod nią metalową płytkę. Toyrin bez pytania złapał opuszkami palców za knot. Po chwili świeca się rozpaliła.
— Wiesz… Dokończ tę sprawę i wróć ze mną na Kontynent. Tam już nikt już nie pamięta o Revennie Czarnej… Ta osoba to już bardziej legenda. Za długo cię nie było, nawet przed Wielkim Pogromem. Nawet nasi są pewni, że nie żyjesz. A zresztą, tylu jest młodych czarodziei, twoje pokolenie wymarło. Będzie bezpiecznie. Zorganizuję ci dom w Varancie, znajdę pracę. Pomogę ci wrócić do nawet Castelli, jeśli tego zechcesz. Ale zostaw Loravię, najlepiej raz na zawsze — dodał.
— Będę się nad tym zastanawiać — odpowiedziała, ukrywając zdziwienie.
— A niech to, pomogę ci nawet znaleźć tego konia! Otworzymy portal do obozu, partyzanci pewnie nawet jeszcze nie spakowali namiotów. Daj mi tylko coś załatwić — powiedział, wchodząc do sypialni po płaszcz. — Wrócę szybko.
Anna posprzątała stół i zamiotła podłogę jeszcze raz. Varant nie brzmiał dla niej obiecująco. Nigdy nie przekonała się to tego ogromnego królestwa i jego dziwnych zwyczajów… Castellia zaś brzmiała swojsko, jak ojczyzna. Zresztą tam czuła się bardziej jak w domu, niż jak miało to miejsce w Loravii, gdzie przecież się urodziła.
Ale czy aby była to najlepsza opcja? Dawno już nie żyła tamtym życiem, życiem prawdziwej czarodziejki. Nawet rozpalając ogień w piecu, nie używała magii, tylko krzesiwa. Z nawyku zamiast leczyć zaklęciami wszystkie rany i zadrapania, używała medykamentów i ziół. Wątpiła, że kiedyś powróci w niej to, co przez lata stworzyli mistrzowie Van Toru. Że kiedykolwiek znów zasłuży na imię Revenny Czarnej. Od Wielkiego Pogromu złagodniała, zmiękła. Niczym nie przypominała siebie.
Peter ubrał buty, zapiął płaszcz i szybko wyszedł, trzaskając drzwiami. Paladyn poruszył się niespokojnie, zbudzony hałasem. Czarodziejka szybko wróciła się do małego pokoju po dzban, który był pełen zimnej już wody. Wlała ją z powrotem do garnka i zawiesiła nad paleniskiem. Po chwili namysłu wsypała do naczynia garść nasion maku, które kupiła dzień wcześniej na targu, szczyptę krwawniku i trzy łyżki kozłka lekarskiego i jedną waleriany. Poczekała, aż wszystko zagotuje się nad ogniem, a potem przecedziła przez tkaninę. Wywar miał ohydny smak i jedną zaletę — uspokajał i usypiał nawet dorosłego człowieka w kilka minut. Przy okazji także przyśpieszał gojenie się ran.
Nalała do kufla wywaru i podeszła do rannego. Usiadła na zydlu i popatrzyła na paladyna, starającego w mroku rozpoznać, kim była postać, która pojawiła się tuż obok.
— I jak się czujesz? Rany swędzą? Pieką?
— Wody... — jęknął paladyn, wyciągając dłoń w stronę naczynia. Anna odsunęła przedmiot do siebie.
— Zaraz ci dam. Powiedz mi tylko, jak ten twój koń się nazywał — odpowiedziała, uważnie wpatrując się w mężczyznę.
— Szesnastka... Daj mi się napić... — odpowiedział Celestyn, niemal podnosząc się z łóżka.
— Kara klacz, postawna, szczupła?
Paladyn pokiwał głową zrezygnowany.
— Czyli dobrze pamiętam. Yetuno, co ja z tego będę miała… — mruknęła do siebie, jednak czekając na jakąś odpowiedź.
— Moją wdzięczność — usłyszała dwa słowa, przeplecione nutką sarkazmu i próbą sięgnięcia po naczynie z wodą.
Anna podała mu wreszcie naczynie. Białorytny pociągnął jeden łyk i od razu spojrzał czarodziejce prosto w oczy, czując ohydny smak ziół.
— To na krew, żeby skrzepy rozpuścić…
— Mak?
— Tylko trochę — skłamała, odwracając wzrok. — Więcej jest krwawniku... Mak tylko na uspokojenie.
— Rozumiem, że nie odzyskałaś jeszcze klaczy?
— Posłałam po nią kogoś zaufanego — powiedziała Anna, czując jak kłamstwo zacieśnia się w jej gardle. — Wieczorem koń będzie w stajni, syty i napojony.
Paladyn nie powiedział nic więcej, pijąc dalej napar. Mak potrzebował kilku minut, by zadziałać.
Czarodziejka uchyliła okiennice i pozwoliła nocnemu powietrzu wedrzeć się do środka. Przez chwilę trzymała rękę na lodowatej ramie, patrząc na gasnący ogień w małym piecyku. Koza postawiona w rogu słabo ogrzewała pomieszczenie. Dorzuciła do niej dwa liche kawałki drewna, a potem domknęła okiennice.
Anna zabrała z dłoni Białorytnego amulet i zważyła we własnej, oceniając na ile starczy jeszcze energii. Czarodzieje odczuwali jej ilość ta podobnie jak masę normalnej materii. Amulet był pusty.
— Kolejny problem… — powiedziała Anna. Podeszła spokojnie do paleniska w kuchni i włożyła rękę w żarzące się kawałki drewna. Nie chciała rozniecać płomieni — nie czuła się na siłach, by korzystać z intersekcji ognia, co i tak zwykle nie szło jej dobrze. Czuła, jak jej ciało staje się łącznikiem siły przepływającej do amuletu. Trwała tak kilka minut, poirytowana, że nie może naładować go szybciej.
— Ciekawe, ile daliby za twoją głowę — burknęła. — Czy w ogóle ktoś by za nią zapłacił…
Czarodziejka oddała mężczyźnie amulet, tak jak poprzednio, oplatając rzemieniem jego dłoń.
— Żebyś nie upuścił — wyjaśniła.
Akavell — pomyślała — mała dom z ogrodem pod Larring. Nic więcej. To byłaby zapłata godna głowy Białorytnego. Nic niemożliwego. I choć pomoc, którą oferował Toyrin była lepszym wyborem, nie oferowała satysfakcji. Układ z wrogami paladyna, co zabawne, dawał jej poczucie sprawiedliwości.
— Ciekawe, ile daliby za twoją głowę — burknęła. — Czy w ogóle ktoś by za nią zapłacił…
Czarodziejka oddała mężczyźnie amulet, tak jak poprzednio, oplatając rzemieniem jego dłoń.
— Żebyś nie upuścił — wyjaśniła.
Akavell — pomyślała — mała dom z ogrodem pod Larring. Nic więcej. To byłaby zapłata godna głowy Białorytnego. Nic niemożliwego. I choć pomoc, którą oferował Toyrin była lepszym wyborem, nie oferowała satysfakcji. Układ z wrogami paladyna, co zabawne, dawał jej poczucie sprawiedliwości.
Anna domyślała się, że paladyn szukał jej z powodu bólu, który powodował paryt płynący w jego ciele. Domyślała się też, że to Parsimona stała za modyfikacją jego ciała. Młoda, ambitna sucz, która zajmowała miejsce, które Anna sama piastowała lata temu. Pozycję, którą szczyciła się na całym kontynencie. Którą utraciła przez dumę. Głupotę. I spisek.
Brzęk kufla zerwał ją na równe nogi.
— To nie krwawnik… — powiedział paladyn, próbując wstać. Anna dostrzegła zdziwienie i irytację w jego oczach.
— Leż — powiedziała, przytrzymując go bez wysiłku jedną ręką. Białorytny walczył, ale waleriana osłabiła mięśnie. Paladyn walczył z ziołami, ale nie było szans, by jego organizm długo opierał się końskiej dawce, którą mu zaserwowała. — Nie otrułam cię, będziesz tylko spokojniej i dłużej spał.
— Czarodzieje... — wydusił z siebie Białorytny.
Brzęk kufla zerwał ją na równe nogi.
— To nie krwawnik… — powiedział paladyn, próbując wstać. Anna dostrzegła zdziwienie i irytację w jego oczach.
— Leż — powiedziała, przytrzymując go bez wysiłku jedną ręką. Białorytny walczył, ale waleriana osłabiła mięśnie. Paladyn walczył z ziołami, ale nie było szans, by jego organizm długo opierał się końskiej dawce, którą mu zaserwowała. — Nie otrułam cię, będziesz tylko spokojniej i dłużej spał.
— Czarodzieje... — wydusił z siebie Białorytny.
Anna patrzyła, jak jego spojrzenie staje mgliste, nieobecne.
— Paladyni… — odwarknęła w odpowiedzi czarodziejka. — Wiesz, długo tułałam się po świecie… Bękart wojny loravsko—avijskiej, potem służka na usługach Castelli, Avii, Vanderlinden… Cały czas w poza domem, w dzikim świecie. A gdy wreszcie go odnalazłam — rozpętaliście Pogrom! Ręce ciężkie od zaklęć, szycie flaków, grzebanie przyjaciół... Ostrza nowowierców, blizny — dodała, gładząc się po talii, gdzie jej ciało znaczyła głęboka, poszarpana szrama.
Nie wiedziała, czy Białorytny wciąż ją słyszy.
— Ty nie masz przed sobą długiego życia. Kilka lat, nim to co ci zrobiono, cię zabije. Śmiem wątpić, że dam radę cię wyleczyć… Że ktokolwiek cię wyleczy.
Czarodziejka rzuciła okiem na bandaże paladyna, a potem spojrzała w jego zimne, półprzymknięte oczy. Potem wróciła do szczeliny, ignorując wskazówkę Petera. Porzuciła plan odnalezienia jakiegokolwiek czarodzieja. Czuła budzącą się w środku złość i rozgoryczenie.
Choć od lat nie widziała Pałacu Imbryjskiego, pozostało jej mieć nadzieję, że przez ostatnie sto lat kwatery nadwornego maga znajdowały się w tym samym miejscu. Miejscu, w którym ona sama wiek temu zostawiła ukrytą dobrze szczelinę, tak na wszelki wypadek. Czarodziejka powtórzyła tą samą inkantację i sprawnie otworzyła przejście, szukając pomiędzy dziesiątkami innych tego, które kiedyś sama stworzyła.
Po chwili musnęła odpowiednie. Połączyła się z nim i otwarła szczelinę w Castelli.
— Parsimona? — zaczęła Anna, czując przyspieszające bicie jej serca. Ruch był ryzykowny, ale gra warta świeczki.
— Znam cię… — usłyszała z drugiej strony. Głos był zachrypnięty, nerwowy, ale znajomy.
— Znasz mnie, a ja znam ciebie — odpowiedziała, gładząc wierzch swojej dłoni. — Zamknij się na chwilę i słuchaj, co mam ci do powiedzenia. Odrzućmy na chwilę wszystko, co innym razem doprowadziłoby do lawiny zaklęć ofensywnych… Mam dla ciebie ofertę. A raczej interes.
Czarodziejka czuła pulsującą krew, jej szum w głowie. Gniew, przez lata uśpiony.
— Kim do cholery jesteś?! — wykrzyknęła kobieta, prawdopodobnie usiłując już zlokalizować położenie szczeliny Revenny.
— Nieważne, słuchaj, co mówię. Mam coś, co należy do ciebie. Mam twego… Twój eksperyment? Wybryk? — dodała pytająco, patrząc na śpiącego paladyna.
—Revenna… To niemożliwe. — szepnęła Parsimona. Słychać było, jak zasuwa zasłony i zatrzaskuje drzwi.
— Uważasz, że po tylu latach i w takich czasach odezwałabym się do ciebie z pustymi rękoma? Po tylu latach w nędzy i zapomnieniu nagle naszłaby mnie chęć na rozmowy z tobą?
Revennie odpowiedziało tylko milczenie.
— Mogę oddać ci go żywego i zdrowego… Prawie zdrowego, poharatali go w lesie. Ale nim to zrobię, musisz mi pomóc go uleczyć.
— Czego niby chcesz w zamian? — wykrzyknęła wściekła czarodziejka. — Posady na dworze? Pieniędzy? Nie...
— Zapłatę omówimy potem. Muszę wiedzieć, jak uratować go przed śmiercią… Bo trup na nic chyba ci się zda — warknęła Anna. Dawno już nie miała okazji poprowadzić tak nieprzyjemnej rozmowy. Czuła, jak pocą się jej dłonie, a ramionach pojawia gęsia skórka. Powoli, ze zdenerwowania, zaczęło jej brakować tchu. — Poharatało go w lesie. Jego ciało działa na magię opornie, więc jeśli łaska, powiedz mi, co mam robić.
Odpowiedziała jej cisza. A potem popłynęły instrukcje.
— Postaram się zapamiętać… — odpowiedziała po kilku minutach Anna, zadowolona z tego, co usłyszała. Rozmowa zbliżała się ku końcowi, czuła się o wiele lepiej.
— Skoro… — zaczęła Parsimona.
Drzwi kryjówki otworzyły się z hukiem. Anna błyskawicznie zamknęła szczelinę. Jej ciało zareagowało przenikliwym bólem, który szybko rozpłynął się po całym ciele.
Peter stał w nich, trzymając w rękach małą sakwę. Marszcząc brwi spojrzał na czarodziejkę, ale nie zapytał, czyj głos słyszał idąc po schodach.
— Idziemy się po tego cholernego konia — powiedział, rzucając Annie jej płaszcz. Gdy tylko kobieta zarzuciła kaptur, bańka portalu rozrysowała się w powietrzu. Blask przepełnił pomieszczenie. Potem porwała ich siła przejścia.
Wylądowali dokładnie w tym samym miejscu, skąd Anna z Białorytnym przeniosła się kilka dni temu do kryjówki w mieście. Różnica polegała na tym, że po obozie nie było ani śladu. Anna spojrzała wymownie na Petera, ale ten tylko machnął ręką.
— Są blisko.
Szli przez gęste verdeńskie lasy dobre kilka godzin. Przemoknięte buty, zmęczenie i senność niemal powalały czarodziejkę na kolana. Choć najpierw czuła się dobrze, potem skutki utrzymywania szczeliny i rozmawiania z Parsimoną. Co jakiś czas zatrzymywała się, by złapać oddech i przekląć w duchu Białorytnego.
Skierowali się na południowy wschód, a przynajmniej tak wskazywały gwiazdy. W oddali widać było Góry Arancir, skrzące się w ciemnościach i ich czubki zatopione w rzadkich. Zorza polarna słabo rysowała się jeszcze dalej, migocząc pośród nocy.
— Teraz! — krzyknął ktoś z cienia. Peter gwałtownie rozpalił kulę ognia. Było za późno.
Spadła na nich gruba sieć, pochodnie rozbłysnęły oślepiającym światłem. Twarze partyzantów wyłoniły się spomiędzy drzew.
— Oto i nasi czarodzieje! — wykrzyknął paskudny głos, należący do równie paskudnego człowieka. Z szeregu uzbrojonych wyłonił się Vivaldi Venelvail, okryty grubym, pięknym futrem.
Anna nie drgnęła, starając się nie zaplątać w sieć.
— Stary sposób, ale nie zawodzi — skomentował, zbliżając pochodnię do twarzy Toyrina. Peter był spokojny, choć jego wargi bezdźwięcznie wymawiały już słowa zaklęcia.
Venevail spojrzał z rozbawieniem na czarodziei otoczonych przez jego ludzi. Wydawało się, że ani Anna, ani Peter nie robił na nim wrażenia.
— Powiedzcie mi panie... Na cóż wam były te kłamstwa... Na cóż paladyn? Znaleźliśmy Jeremiego w dole. Jak śmiecie wrócić... Po co? — zapytał, wymachując ręką w powietrzu. Gniew rysował się na jego tęgiej, czerwonej od złości twarzy.
— Zabrałem paladyna do siebie. Nie wasz to interes, co z nim zrobię — odpowiedział Peter. Spojrzał na Annę, a potem skierował wzrok na pochodnie trzymane przez żołnierzy.
— Nie mój interes, że ratujecie mordercę mojej matki? — Venevail wskazał głową na Revennę. — To żadna służąca. Revenna Czarna we własnej osobie, albo raczej Anna z Langevin, jak wolisz siebie teraz nazywać.
Mężczyźni z bronią trwali bez ruchu.
— Wiecie, rozmawiałem trochę z ludźmi. Widziano cię z tym rzeźnikiem w Aed, jeszcze tego lata. Niedługo potem wymordowano kapłanki w Tirze. Trupy ciągnęły się waszym śladem. Wystarczyło tylko połączyć jedno z drugim, rozpytać, co stało się z synem Yarissy Toyrin…
Peter zagryzł wargę na dźwięk imienia swej matki.
— Zabawne, takie czasy nastały, czarodzieje bratają się z paladynami. Nie...
— Kończ Venevail, słuchać mi się nie chce — powiedział Toyrin. Nie przeciągał rozmowy, więc miał już plan. — Puść nas, to wszyscy wyjdą z tego cało.
— To oddajcie mi paladyna! Dostaniecie jego rzeczy, powiem wam nawet, gdzie sprzedałem konia. Ale chcę mieć tego skurwysyna żywego.
— Nie będę się niczym wymieniał. Konia i ekwipunek zabieram i rozchodzimy się w przeciwne strony — syknął Peter.
— Nie będę służył zdrajcy — odpalił Venevail, wzruszając ramionami i wyciągając z pochwy mały sztylet.
— Komu życie miłe, niech idzie do domu, ja was ścigać nie będę – powiedział donośnie Peter. Kilku ludzi się cofnęło. Wtedy reszta uderzyła. Sieć rozpadła się na popiół.
Anna osłoniła się barierą, przebijając krąg żołnierzy. Ledwie złapała równowagę, jej talię minął czubek miecza. Kopnęła w dłoń napastnika, schylając się ku ziemi. Miecz wypadł, gdy podcięła nogi jakiegoś Loraviana.
Wstała. Uderzenie z tyłu powaliło ją z powrotem na ziemię. Ktoś kopnął w brzuch, gdy przeturlała się w bok, gotując do odskoku. Nie zdążyła. Ciężki but przygwoździł ją w miejscu.
Kątem oka zobaczyła Petera. Czarodziej płonął w szale, posyłając wokół fale ognia. Zamachnęła się, uderzając pociskiem energii. Partyzant stracił równowagę. Gdy zwolnił nacisk, dostał jeszcze raz.
Anna szybko policzyła uzbrojonych. Mieli szczęście, że oddział podzielił się na pół. Mieli pecha, że natrafili na część podróżującą z Venevailem.
Przeklęła, gdy obuch przeleciał nad jej czaszką. Hak drasnął skórę. Nim mężczyzna zamachnął się ponownie, miała w dłoni kamień. Mizernym ruchem uderzyła w odsłoniętą goleń. Potem miała już czas, by zabić zaklęciem.
Venevail walczył bez wytchnienia. Zaatakował Petera polem siłowym. Peter wylądował barkiem na ziemi, zwijając się z bólu, ale osłaniając zaklęciem. Rzucił spojrzenie dwóm pachołkom, trzymającym pochodnie w ręce. Na rozkaz ogień wybuchnął, zapalając ubrania żołnierzy.
Do Anny doskoczył młodzik, markując ruch, przeciął rękaw płaszcza, potem odskoczył. Czarodziejka krzyknęła, posyłając mu paskudne zaklęcie. Osłonił się, kryjąc za drzewem. Gdy pocisk uderzył, z sosny odpadł kawał kory. Chłopak wyskoczył, a wtedy dostał w twarz ogniem.
Leżący Toyrin przeturlał się w bok i z obrotu wyrzucił w stronę czarodzieja falę ciepłego powietrza. Venevail wylądował pod jednym z drzew. Nie było szans, by podniósł się o własnych siłach.
— Jebany wybawca ludzkości! Peter Toyrin... Zdechniesz... Zdechniesz kiedyś, wiesz? Kurwiu, zdechniesz na stosie! — wrzasnął Vivaldi, spluwając Toyrinowi w twarz. Jego oparzone ciało roztapiało śnieg, w którym leżał. Mimo wszystko, Anna modliła się w duchu, by toyrinowiec zmarł szybko. By więcej nie cierpiał.
Czarodziejka szybko obeszła martwych i konających partyzantów. Zamknęła oczy tym, którzy już opuścili ten świat, na innych rzuciła proste zaklęcia uśmierzające ból. Śnieg był naznaczony krwią, spalenizną, ale pomiędzy drzewami nic nie leżało. Dopiero porzucony kilka stóp od miejsca walki szary worek był tym, czego szukała. Przy pakunku znalazła miecz zawinięty w skórę. Otworzyła szybko worek, dostrzegając kilka rzeczy, które paladyn miał przy sobie w Aed. Pośród nich był także słoik z piachem, od którego biła energia. Czarodziejka zaciągnęła sznur i przewiesiła sak przez plecy.
Peter starał z twarzy ślinę i bez słowa odszedł od leżącego Venevaila. Linie białego portalu już rysowały się pod jego nogami, jak węże kłębiące się pośród traw. Czarodziej spojrzał na Annę trzymającą miecz zawinięty ciasno w kożuch nasmarowany roślinnym olejem i worek z dobytkiem Białorytnego.
— Czemuś mnie nie usłuchał, kretynie — syknął Peter, z grymasem na twarzy. Jego prawa ręka nienaturalnie zwisała w dół. Venevail zamykał oczy, a z jego ust lała się krew.
Anna nigdy przedtem ani potem nie widziała nikogo tak przepełnionego wściekłością, ale emanującego opanowaniem, jak Toyrin. Oboje patrzyli sobie prosto w oczy, gdy portal przeniósł ich do miasta.
Z hukiem wrócili do Tiry. Peter trzymał się za zwichnięte ramię. Anna zatamowała rękawem krew spływającą ze stłuczonej głowy. Gdy tylko poczuli pod nogami grunt, rozeszli się w przeciwnym kierunku.
— Wyjdź. — powiedział czarodziej, z trudem siadając na ławie. — Wyjdź i nie wracaj.
Anna oparła się o ścianę, ogłuszona przeniesieniem, nawet nie rozumiejąc jego słów. Krew spływająca do oczu mieszała się z łzami. Zwymiotowała szybko przez okno. Ktoś krzyknął z ulicy.
— Ludzie mi tego nie zapomną, rozumiesz?! Dowiedzą się, przez jednego jebanego konia... — krzyknął Peter, badając wykrzywione ramię. Wystękał jakieś zaklęcie, ale Anna jednym słowem go zatrzymała.
— Czekaj! Tego lepiej magią nie naprawiać…
Czarodziejka powoli zrobiła kilka kroków do przodu, przecierając oczy. Zaczesała dłonią włosy i przyjrzała się Toyrinowi. Delikatnie zbadała ramię, a opuszki jej palców lekko zalśniły.
— Nastawię — mruknęła, wciągając powietrze. — Patrz! — rzuciła, odwracając uwagę czarodzieja. Z wprawą medyka jednym ruchem złapała za rękę i pociągnęła ją w dół. Czarodziej wrzasnął, szybko się powstrzymując. Anna poklepała go po plecach, szukając wody do obmycia swej rany.
— Paladyn — powiedział Peter, zdejmując płaszcz. — Nie ma go…
Łóżko było puste.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz