Anna z Langevin przechadzała się pośród pękatych kwiatów rumianku, mokrych liści mięty i kwitnącej lawendy. Świt powoli przepędzał noc, lecz Aduan wciąż milczał. W ciszy rozpięte nad Loravią niebo ostrożnie różowiało. Wzgórza Eir powoli się budziły ze snu. Biała suknia zbierała z trawy krople rosy, gdy kobieta ścinała kolejne gałązki. Do kompozycji powoli dołączały kolejne tony. Poruszone zioła ulatniały swoje zapachy, wijące się wokół czarodziejki jakby niewidzialny woal. Czas się zatrzymał, magiczna aura poranka roztoczyła się nad łąką. Verden, zimniejsze od Zachodu. Każdy poranek tutaj ociekał mgłą i szarością, lecz zapierał dech w piersiach. Chłód wciąż przenikał powietrze, gdy pierwsze promienie wyłaniały się znad horyzontu. Uczucie prysło, gdy słońce leniwie zajaśniało. I było już po wszystkim.
Zostało tylko wrażenie i zapach. Anna pośpiesznie zrywała kwiaty, wybierając młode i barwne. Płatki kleiły się do palców, a drogocenny olejek znikał. Musiała się śpieszyć, chciała zachować jak najwięcej uczucia zamkniętego w kwiatach. Koszyk zapełniał się powoli, a tłumione myśli starały się przedrzeć do świadomości. Wreszcie się im udało.
Krajobraz przypominał jej Miodowe Pole, wioskę, w której przed kilku laty się zatrzymała. Bardziej jako włóczęga niż czarodziejka, Anna spodziewała się, że Loravianie jej nie przyjmą do swoich domów i osad, obrzucą wyzwiskami i zamkną wszystkie bramy. Nie wiedziała, że wody Zarańca skutecznie chroniły północne królestwo przed zepsuciem Kontynentu. Powszechne poglądy i zwyczaje, tutaj wciąż były obce i niecodzienne.
Miodowe Pole, niepozorna wioska leżąca na Zachodzie, była ostatnią ostoją prawdziwej życzliwości. Choć najpierw ludzie unikali obcej, zdecydowali się obdarzyć ją zaufaniem. Anna z Langevin przyjęła ich dar i odwdzięczyła się stokrotnie. Nie minęło kilka miesięcy, a była już jedną z nich. Życie znów nabierało kolorów. Dekady ucieczki przed odpowiedzialnością przestały mieć znaczenie, gdy wreszcie znalazła swoje miejsce na świecie. Szczęśliwym nie można jednak być wiecznie.
Gdy tego lata Ulryk Stern zawitał w Loravvi, Anna musiała wynieść się z Miodowego Pola. Z dnia na dzień, nadzieja runęła w otchłań, niszcząc ostatnią wizję szczęścia. Ludzie mieli zasnąć spokojnie dopiero wtedy, gdy któreś z nich na zawsze zamilknie. Czarodziejce nie obce były pogłoski o nienawiści Sterna i innych do Revenny Czarnej. Nie miało już znaczenia, że tamtą osobowość porzuciła pół wieku temu. Ludzie zabrali jej godność, honor i imię. Stern chciał zabrać jej życie. W spękanej duszy ogień nienawiści podsycały stare dzieje, których eliksirami wymazać się nie dało.
Przez tyle lat, choć samotna, czuła się bezpiecznie. Nawet teraz, spokój nie jej nie opuszczał. Gdy łowcy mogli już czekać przy bramach miasta, gdy ktoś mógł poderżnąć jej gardło, gdy może bełt kuszy przeszywał powietrze. Gdzieś głęboko, cieszyła się każdą nutą poranku. Zielony sok kapał ze srebrnego ostrza, zaduma opuściła czarodziejkę. Znów była tu i teraz. Bardziej nieświadoma przyszłości, niż mogłaby sobie to wyobrażać. Pochyloną nad krzakiem mięty, nagle owładnął niepokój. Powietrze zadrżało, a Anna natychmiast poczuła w koniuszkach palców delikatne mrowienie, sięgające do serca. Energia — pomyślała, gdy kosz upadł na ziemię. Słodka siła pobudzająca zmysły musnęła jej umysł jak najpiękniejsze perfum. Jak nowicjuszka, poczuła ukłucie strachu w sercu, ale oparła się pokusie. I znów wszystko było po staremu. Ona, zbierająca zioła w polu. On, zamknięty w onyksowej figurce. Świat na drodze do zagłady. I jeździec na koniu, gdzieś daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz